starzy Hołowczyńscy, żyli jeszcze wówczas. Co skłoniło matkę do powtórnego małżeństwa z Kościeszą, trzy lata po zgonie Adama Tarły, tego dziewczyna zrozumieć nie mogła. To tylko było już dla niej pewnem, że ten drugi związek stał się dla jej matki niedolą i męką życia: pięć lat udręki i okrutnych cierpień, zakończonych śmiercią niemal upragnioną. Oto był rezultat!
Wieczorem, po wyjeździe Jasia, Andzia siedziała w parku na swej ulubionej ławeczce i rozmyślała o słowach pani Malwiny, które znowu jadem zatruły jej duszę.
Stanęła jej w myśli wizja śmierci matki:
Była ciężka, beznadziejna szarość jesiennego zmroku, wpełzała do pokoju umierającej, omotała swą przędzą wszystkie przedmioty, zamazała żywe barwy malatur i rosła w ciemność nieprzeniknioną, gnębiącą. Za oknem deszcz bił w szyby, które płakały długiemi strumieniami łez, jęcząc pod naporem wichru, że zdawało się demon jakiś ogarnął świat i biczuje go wichurą, zalewa wodą, chłonie w wilgoci i szumie deszczu. Monotonny stuk kropli deszczowych o rynny miał swą posępną gwarę, niby złowrogi głos ducha ciemności, ducha smutku, a także był jakby uderzeniem serca tej słoty szalejącej nad światem.
Matka Andzi przywołała do łóżka ciotkę Smoczyńską. Dziewczynka nie słyszała nic. Długo coś szeptały do siebie. Uderzyły ją ostatnie słowa matki: „Malwino, o Andzię się boję, idę tam... z niepokojem w duszy... Bóg nad nią, ale i ty... siostro“...
Zakaszlała suchym, strasznym organem piersi, nastąpił krwotok. Wbiegli doktorzy i Kościesza. Andzia siedziała na kozetce zgarbiona, bojąc się ruszyć i myśląc ze zgrozą nad słowami matki: „o Andzię się boję“. Więc to o nią? Dlaczego?!... Przeniknął ją dziwny lęk, strach owiał jej serce jakby złem przeczuciem. Było to wrażenie krótkie, wrażenie dziesięcioletniej dziewczynki, więc pierzchło szybko, pozostała jedynie obawa o życie matki.
Ostatnia noc wlokła się nieskończenie. Kościesza siedział długo przy łożu chorej. Andzia czuła instynktownie, że matka pragnie, by odszedł.
Nagle nad ranem umierająca zawołała głosem stanowczym, niemal rozpaczliwym:
— Chcę zostać sama z Andzią.
Och! ten głos! Ona go dotąd pamięta. Wstrząsnęła się na wspomnienie, bo tyle było w niem tragedji, bo to był taki ostatni krzyk wołający o coś dla siebie wyłącznie i ostatni raz. Tyle było mocy w tym głosie i w tem żądaniu, że Kościesza bez słowa powstał i wyszedł z pokoju. Wszyscy obecni za nim wyszli również.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/70
Ta strona została skorygowana.