Andzia uklękła przy łożu matki, ona zaś zaczęła gładzić jej głowę ciemną, dłonią białą jak kość, bardzo chudą i mokrą od potu; oczy czarne chorej kobiety zdawały się rosnąć w orbitach, żal był w nich i skarga straszna. Ciemne, zlepione włosy otaczały cudowne czoło, takie zawsze jasne, ale smutne jakby rozpaczą natchnione. Pieściła córkę długo, oddech szybki rwał jej piersi, nagle rzekła:
— Anulka... czy ty kochasz... jego... ojczyma... powiedz?
— Nie..., — wyznała szczerze dziewczynka.
Matka zadrżała. Zamknęła oczy i zakaszlała. Po długiej chwili zaczęła mówić:
— To źle, dziecino, on zostanie teraz twoim opiekunem, bo ja umrę... Ty go kochaj przez pamięć na mnie.
Andzia pamięta, że się wtedy rozpłakała, tuląc twarz do matczynej ręki. Płakała długo, gdy się ocknęła, przeraziła się, ujrzawszy matkę siedzącą na łóżku.
Jeszcze raz uderzyły w nią jej tragiczne czarne oczy i usłyszała szept gorący, ostatnią modlitwę.
— An... dziu, niech ci Bóg zeszle szczęście. Dla niego...
dla ojczyma bądź dobrą... matce wybacz, że cię... skazuje...
Już nie dokończyła; krwotok zatamował głos, wyprężyła się strasznym rzutem. Skonała. Co działo się potem, Andzia już nie pamięta, tylko płacz, jęki służby, głuchy stuk kół od karawanu, dzwony takie żałosne, rozpłakane i smutek, bezbrzeżny smutek. Andzia nie przypominała sobie już potem takiego smutku nigdy w życiu.
Jak ja to wszystko wybornie pamiętam — myślała teraz Andzia, siedząc na swej ławeczce. Wizje lat mionionych tłoczyły się i tłoczyły bez końca. Po śmierci matki zaczęły się dla Andzi dnie jednostajne i pdobne do siebie jak liście z jednego drzewa.
Ojczym jednak był dla niej jaknajlepszy. Jego szorstkość i postępowanie z domownikami, jego chłód wszystkich mroził, tylko dla Andzi był zawsze słodki i wyrozumiały. Pomimo to jego tępy uśmiech dla niej i nadmierna uprzejmość wywierała na dziewczynce przykre wrażenie, jakiejś ukrytej, lecz złej siły.
Bywały momenty, że się go bała, gdy na nią patrzał, taki miewał wzrok żelazny, którego niecierpiała.
Lubił ją pieścić, ale ona się instynktownie broniła, zwłaszcza gdy chciał całować w usta lub rozplatać jej ciemne warkocze. Wyszarpywała mu się wówczas z rąk z taką pasją, że go to ubezwładniało.
Andzia przypomina sobie, że i teraz często może nawet częściej, Kościesza patrzy na nią dziwnie, przepala ją oczyma. Jej się wtedy robi przykro, jakby coś działo się złego i zawsze ten lęk poprzedza wizje oczu matki, które stoją przed nią z całą wyrazistością, patrzą groźnie a zarazem tkliwie, niby mówiąc: „strzeż się“.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/71
Ta strona została skorygowana.