dnicy i jałowiczych butach“. Lorka się niby gniewała za te porównania, ale naprawdę Andrzeja uważała już jako swego konkurenta.
Andzia była pewną, że Olelkowicz zajęty jest Lorą. Ogarniał ją niepokój gdzieś pod sercem zbudzony, jakby odległy odgłos szumu skrzydeł anioła, zwiastującego jej istotną prawdę. Radosny skurcz w sercu odczuwany za każdym razem gdy Andrzej przyjeżdżał, był dla niej również niepokojącym objawem. Po wybuchu szczerości karciła się zawsze, szczególnie widząc Olelkowicza przy Lorce. Wszystkie swe odczucia i drgnienia duszy, wszystkie najistotniejsze, jeszcze nie skoncentrowane myśli i marzenia o nim Andzia kryła zazdrośnie, wbrew swej naturalnej szczerości. Teraz słowa jego, jego wyznanie wyrwało z jej duszy prawdę; anioł zwiastun nadleciał i olśnił ją czarem swych piór cudownych. Spotęgowała się w niej odrazu moc ukryta, głucha dotychczas, niewyraźna, lecz już żyjąca. Nie umiała jeszcze nazwać tych uczuć; słowo — kocham owiewały różowe mgły, tak niewinne, a cudownie rozsnute, takie tajemnicze. Nie mówiła sobie nawet, że on ją kocha, nie, to słowo było jej zbyteczne do określenia odczuwanego szczęścia i słodyczy rozlanej w sercu jej obfitą kaskadą. Było jej jasno, ciepło, promieniście.
On to samo teraz odczuwa, i jemu ta dziwna błogość nalała pełne serce słodyczy, woni przedziwnej. Tylko on jedzie po okropnej drodze, zatopiony w ciemnościach i słocie. Wśród skowytu wichru dzwonią przygłuszone janczary, słychać bicie jego serca dla niej, dla Andzi.
Więc nie dla Lory?...
Duma i tryumf ozwały się w niej po raz pierwszy z żywiołową mocą.
Z nadmiaru radosnych strun duszy, chciała biec, zbudzić Lorę, szarpać ją i wołać jej do ucha: „Pan Andrzej mój, mój, mój!“
Ach rzucić Lorce jego kartkę, wszystkim ją pokazać, niech wiedzą, niech i oni będą świadkami jej szczęścia, niech się z nią razem cieszą. Poco to ukrywać?...
Zadźwięczały żałośnie w uszach Andzi janczary od sanek Olelkowicza; sam jeden wśród borów w zawiei śnieżnej. Wygnany na niepogodę i noc... za tę kartkę, którą ona do ust tuli, za to wyznanie, którego nikt z nich wszystkich nie zna, nawet nie wiedzą co on tam napisał, a jednak już za to ojczym obszedł się z nim jak z natrętem.
Cóżby się stało wówczas, gdyby szczerze wyznać wszystko i jego słowa dać do odczytania ojczymowi, Lorce?
Lorce? Za nic!
Zresztą on sam mówił, żegnając się z nią, że ukrycie tej kartki to dla niego nagroda, pytał czy ona w tem wytrwa, zatem to konieczne, on ją ostrzegł, by nie zdradziła tajemnicy, wido-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/81
Ta strona została skorygowana.