obie przydały co?... Ciekawa rzecz, która by była u pana pierwszą?... Jabym tam odaliską długo nie chciała być. Ho! ho!
— Zaczynam żałować, że nie jedzie z nami panna Ewelina — zgorszyła się Andzia.
— Eh! bo ty jesteś święta!
— Pani za to, jak widzę, wybornie zna wszystkie stopnie haremowych zaszczytów.
— Znam. U pana Kościeszy jest w bibliotece taka książka o haremie, czytałam ją dziesięć razy. Cudowna! Wykradnę ją i panu pożyczę dla przestudjowania i praktyki.
— Ja wcale nie mam zamiaru zakładania haremu; brak mi muzułmańskich skłonności.
— A ja słyszałam, że każdy młody pan, zanim się ożeni, czasem i po ożenieniu, ma taki swój haremik, tylko rozproszony, to tu, to tam, to owdzie.
— Ej, panno Loro! pani za dużo wie.
— Ja wszystko wiem i wcale się tem nie martwię, a pan też nie udaje skromnego, nawet przed Andzią, bo ja już jej dużo powiedziałam.
— Ostrożnie! zaspa przed nami — zawołała Tarłówna, zmieszana tą rozmową i chcąc przerwać ją nareszcie.
— Hej! Daniło, przejedziem?!
— Peredremsia, jasny pane! Wio, kasztan! Wio!... — odkrzyknął kozak.
— Ładny ten pański foryś i tak mu dobrze w tym kołpaku. Andziu, patrz... toniemy.
Rumaki wpadły w zaspę po same uszy, Daniło schował się także, ale zachęcał konie krzykiem. Szły nieustraszenie, jak lewiatany, prując spiętrzone bałwany śniegu. Chrapały, parskały głośno, wyrzucając łbami. W chmurze rozpylonej białej zaspy płynęły, zda się, jak w morzu, roztrącały piersią zwarte piany i brnęły coraz głębiej. Saneczki wrzynały się ostro płozami w nabity śnieg, sunąc cicho na dnie śnieżnej kotliny. Często ze ścian białych, po obu stronach sanek utworzonych, padały wielkie kłapcie, zasypując jadących.
Rozełkały się jękliwie przytłumione śniegiem janczary.
— Wio, kasztan! Wio! — powtarzał Daniło swój okrzyk. — Kołyb tuju zaspu trastia mordowała! Wieho!...
Panny stanęły w sankach, całe zasypane śniegiem. Andrzej podał rękę Hańdzi, bojąc się, że upadnie, w drugiej trzymał lejce mechanicznie, zdając kierunek kozakowi. Patrzał na Andzię z chciwością, tęsknemi oczyma. Była mocna zaróżowiona, usta jej płonęły świeżą krasą, oczy gorzały młodością i zaciekawieniem. Cała twarz ujęta w ramkę fokowego kołpaczka i takiegoż kołnierza wydawała się szczupłą, delikatniejszą, niż zwykle, i jeszcze dziecinną. Czarne promyki włosów opadły aż na aksamitne brwi, przypylone śniegiem tworzyły cudne obramowanie jej ogromnych oczu. Odczuła jego wzrok, spoj-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/85
Ta strona została skorygowana.