rzała i zatonęły w sobie ich źrenice we wspólnem uroczem zachwyceniu. Wypowiadali oczyma słowa tajemne, na dnie ich dusz wylęgłe, słowa upoiste. Zwierzali sercom swym uczucia tęskne i rwące się do siebie jak dwa ptaki białe w pogodny ranek majowy, jak rozkoszne, miłosnym powiewem chylące się ku sobie dwa kwiaty. Oczy jej stawały się coraz świadomsze uczuć, dotąd nie uplastycznionych, nabierały w głębiny czarne tyle marzeń, tyle rozkosznych obietnic, że omdlewały pod natłokiem zwierzeń serdecznych. Wówczas żarem paliły źrenice Andrzeja, pełne zaborczej a słodkiej pieszczoty, niewoliły ją ku sobie, brały ją we władanie, hypnotyzując magiczną, wszechwładną mocą męskiej woli, pragnień pożądliwych.
Jej rzęsy zaczęły drżeć leciuchno, niby skrzydła jaskółki spłoszonej, opadały zwolna, kryjąc urok poddańczych jej oczu, omglonej z nadmiaru cichej, lecz tak wymownej rozkoszy. Andrzej czuł, że ona jest już jego, że staje się duchową jego własnością, wsiąka mu w serce gorącym płomieniem i przepala je, bierze jego duszę na własność, oddając mu się całą istotą dziewiczą; dreszczem szczęścia ust niewinnych, rozchylających się dla niego, jak różowa kruża, wonna jak kwiat, słodyczą nieziemską przepełniona; z dziecinną jeszcze ufnością i wiarą, z wejrzeniem źródlano-czystem, w którem kobiecość zapala już płomień przyszłych namiętności, szałów, wskrzeszonych potęgą pierwszej miłosnej ekstazy. W pewnej chwili Andrzej, niebaczny już na nic, uniesiony prądem bezpamiętnym kochania wielkiego, pochylił się do niej gwałtownie z szeptem gorącym:
— Moja ty, moja rozkoszy!...
Męska dłoń jego ścisnęła mocno ukrytą w niej rękę dziewczyny.
Owiały ją te słowa wichrem rozpalonym, bezwiednie pochyliła się także ku niemu słodka, cicha, mrużąc przepaściste oczy olśnione.
Wargi jej rozwinęły się uśmiechem, różowe ich pąki, przygotowane do pocałunku, drżały leciutko, jakby miały zaraz zaszemrać słowa pieściwe.
Olelkowicz, natchniony jej urokiem, pochylił się jeszcze bliżej, oddechem drżącym musnął jej twarz, rękę wgarnął zupełnie, schował w swojej...
Nagle konie stanęły. Jednocześnie rozległ się okrzyk Daniła:
— Ne peredremsia, jasny pane, zaspa hłuboka i ważka, jak smetana.
Lora bluznęła śmiechem cynicznym, upadła na siedzenie, zanosząc się spazmatycznie:
— A toście się państwo zacietrzewili! podziwiam Ankę!....
Jabym już pana wycałowała. Ha! ha! A ci tylko patrzą, i patrzą. Dopiero mi wielka rozkosz!...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/86
Ta strona została skorygowana.