— Janusz uważaj, bo przydepczesz język — mruknął korepetytor.
Chłopak głupowatym wzrokiem spojrzał na swe nogi, potem na nauczyciela.
— Pan to tyż... Sam nie wie co mówi! Ale ja dobrze słyszałem jak tato...
— No... ruszaj na sanie!
— Złota szczerość młodzieńcza! — śmiał się Andrzej do Andzi, zmieszanej w najwyższym stopniu.
— Zdałby się do naszych sanek na moje miejsce — rzekła Lora — ale jużby mu wtedy język odpadł napewno, a pan Kościesza zgubiłby uszy. Miałby co słuchać.
Żartowali rozweseleni, podczas gdy konie na nowo rozpoczęły pracę. Buchały się w śniegu ze zdwojoną energją i szydłem, bodąc zaspę, szły naprzód raźno, dumne ze swego pierwszeństwa w torowaniu drogi. Pył śniegowy wali, dokoła sypką i zimną kaskadą, miotając się na twarze jadących. W zwartej ścianie śnieżnej długi i wąski zaprzęg sunął jak torpeda w wspienionych otchłaniach morskich, jak pocisk ostry i zuchwały.
— Jechałabym tak długo, długo — szepnęła Anna.
— Wierzę, ale tylko z panem Andrzejem bezemnie. Jabym się też na to zgodziła.
— Czy także ze mną? — spytał figlarnie.
— A tak! — bo my we dwoje z panem, tobyśmy nawet te śniegi roztopili.
Szalona dziewczyna — pomyślał Olelkowicz.
Nareszcie lejcowy koń i kozak wyłonili się z zaspy, kasztan zaczął prychać i trząsać ślicznym łbem, okurzając się ze śniegu, zanim wypłynęły dwa dyszlowe i wynurzyły się z białej topieli saneczki w kurzawie śnieżnej. Wówczas Andrzej krzyknął na Daniłę i nieoglądając się na drugie sanie sunął naprzód rzęsistego kłusa.
— Cije koni pohybnut bez takuju sztuku — desperował Daniło, lecz nikt go nie słuchał.
Wskroś pól omroczonych już zmierzchem zimowym pędzili z zawadjacką brawurą, szumnie, z rozdźwiękiem janczarów i świstem płóz po wyślizganym trakcie.
Jak zawierucha z brzękiem i parskaniem wpadli na dziedziniec turzerogski, zatrzymali się przed gankiem niby hamulcem zatamowani.
Na schodach stał Kościesza. W futrze ciężkiem był jeszcze ogrommejszy niż zwykle, ponury, czarny, robił wrażenie siły wrogiej, złej i jakby zapory.
Przemówił surowo.
— Chciałem już wysłać fornali na odszukanie państwa.
— Czy tak mało pan ufał w moje zdolności sportowe? — wesoło zagadnął Andrzej.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/89
Ta strona została skorygowana.