— Nie ufam nigdy nikomu — brzmiała twarda i sucha odpowiedź.
Młodzieniec wysadzał panny z sanek, był spokojny.
— No, jednak... w tym wypadku obawy płonne, ani wilków, ani bandytów... i zresztą opieka w postaci panny Eweliny, pana Bronowskiego, pańskiego syna, Nicyfora, którzy tak dalece czuwali nad nami, że nawet w zaspę podążyli w ślad, bez trwogi, choć mogli ją minąć.
Gdy weszli do sieni Andzia podbiegła do Kościeszy.
— Ojczymku! tak było przyjemnie! Pan Andrzej świetnie powozi, ogromnie było przyjemnie! Taki śliczny spacer!
— Tylko za krótki — drożyła się Lora — jabym tak do północy jeździła.
— Dość tego! — wybuchnął Kościesza tonem niespodziewanie brutalnym.
— Zabraniam nadal podobnych parogodzinnych eskapad. Panna Lora powinna matki pilnować, którą nie ja będę niańczył. Co zaś do pana — popatrzał na Andrzeja zupełnie białemi, przerażającemi oczyma — to już jest wieczór, przed panem kawał drogi i wielki czas do domu, nie praktycznie było konie schlastać skoro trzeba jechać, innych niema na zmianę.
— Ojczymku! — krzyknęła Andzia, szarpiąc go za rękę z przestraszonym wzrokiem.
Myślała, że jest nieprzytomny.
Olelkowicz pobladł śmiertelnie. Obraza i wściekłość buchnęły w nim płomieniem, oczy zapaliły, się jaskrawo, skurcz bolesny zmienił mu twarz, ale spojrzał na Tarłównę i zahamował się w jednej chwili. Odrzekł zimno z okrutną pogardą.
— Nie liczyłem nigdy na uprzejmość i delikatność pańską, jednak gdyby nie dzisiejszy spacer, jego wspomnienia i obecność pań, odpowiedziałbym panu inaczej. Teraz żegnam.
Chłodno skłonił głową i podszedł do Andzi. Wziął jej dygocącą rękę, patrząc na jej twarz bladą, zalaną łzami, szepnął wzburzony, ale tak cicho, jak szmer lekki.
— Dowidzenia, jedyna, ufaj mi zawsze i... czekaj mnie...
Kościesza stał opodal jak kat, białe oczy wyświdrowywał w Andrzeja z zajadłością. Lorka podeszła prędko, zręcznym manewrem zakryła przed nim młodą parę.
— Pan jedzie naprawdę? — spytała cicho.
Olelkowicz był straszny.
— Tak, pani; ani minuty dłużej, muszę ochłonąć... boję się samego siebie....
Prędko niby błysk ucałował palce zmartwiałej Handzi, tak, że nawet Lora nie spostrzegła, podał rękę pannie Smoczyńskiej spokojnie, z nadludzkiem panowaniem nad sobą wyszedł z przedpokoju.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/90
Ta strona została skorygowana.