ranek. Ach! gdyby tam być znowu z nim! Słuchać bajek Grześka, rwać czerwone dojrzałe poziomki i wonne ich jagody sypać do ust spragnionych. Być tam z nich w tych czarach, w tych tajniach leśnych. I on kocha naturę, i on ją podziwia.
Tarłówna zrażona od ojczyma i rozgoryczona do niego za Andrzeja, unikała go starannie. Polubiła samotność, długie i częste błądzenia wśród pól, runią wiosenną umajonych. Wymykała się konno na takie wycieczki i na ulubionej swej klaczce Sławie, kłusowała dzielnie po polach i lasach turzerogskich.
Z rozkoszą wdychała w piersi szeroki, ciepły powiew. Słuchała świergotu skowronka. Spacerując piechotą, szła często z głową podniesioną, śledząc oczyma dzwoniącego w powietrznych roztoczach ptaszka; uśmiechała się radośnie, patrząc na trzepotliwe skrzydełka, unoszące się w błękit najwyższy z chyżością kuli. Witała serdecznie gęg zlatujących dzikich gęsi i kwakanie kaczorów, bo te odgłosy, przypominały jej znowu Krasną duszohubę. Gdy rozciągnięte długim kluczem leciały żórawie, krucząc na powitanie idącej wiosny, Handzia wołała na nie — żur, żur, żur i biegła śladem ich lotu jakby pragnęła, by ją z sobą uniosły.
Upajała się wiosennem tchnieniem pól i łąk, w lesie zbierała pierwsze, nikłe, białe kwiateczki zawilców i przylaszczki błękitne, ciekawą źrenicą patrzące na świat. Obarczona takiemi skarbami wracała do domu różowa, tryskająca młodością, z rozwianym czarnym warkoczem i oczyma siejącemi potop złoty. Zwierzała kwiatom tajemnice swego serca, tęsknoty swe przelewając w ich wątłe istnienie. Tuliła puszyste więzie kwiecia do ust, szeptała imię ukochanego, wzywając go do siebie. Tęsknota rosła w niej, rodząc nowe komórki, drzemiące w jej sercu, które jak pąki wiosenne pękały, roniąc coraz słodsze uczucia. Nie widziała Andrzeja od lutego, od owej szlichtady rozkosznej, kiedy przez jeden moment czuła się na jego piersiach, uniesiona przez kochające ramiona i szept jego wraz z oddechem musnął pieszczotliwie jej skroń.
Już jest połowa kwietnia, świat rozkwita świeżą pięknością; czady upajające biją z ziemi, wsiąkają w każdy twór, pobudzając do życia, do miłości. Tylko jego niema. Głucho jest o nim w Turzerogach, ale w duszy Andzi pieśń o Andrzeju nie milknie, lecz wzmaga się stale podniecona przez tęsknotę i marzenie, co już jest sama miłością.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego dnia Andzia z Lorą biegły we dwie do lasu. Dzień był jasny, wonny, rozbulgotany wrzątkiem ciepłych prądów wiosennych. Andzia śpiewała pełną piersią jakąś pieśń o nieznanej melodji i słowach, pieśń w wyobraźni własnej skomponowaną, będącą jakby oddźwiękiem jej uczuć, echem duszy