stęsknionej i jak ona młodą, pełną nut rzewnych i szumnej werwy, buńczuczną trochę.
Lora inaczej odczuwała bujność przyrody, mówiła gorączkowo.
— Patrz, Andziu, jak kuropatwy parami już spacerują, wszystko się kocha na zabój i aż drży do miłości. Wczoraj widziałam bociana na topoli za stodołą. Muskał bocianicę dziobem i czochrał jej pióra; tak ją całował, a potem klekotali, klekotali razem; może to taki ich ślub?... Motyle tłuką się na świeżej trawie, żaby skrzeczą, bo także się kochają, ptaki, żuki, owady, wszystko romansuje, gzi się, szaleje! Gdzie spojrzysz, tam wesele i miłość! Oj, Andziu! i mnie tak coś rozpiera, jakby jakieś soki we mnie wzbierały, niby w roślinie, co ma zakwitnąć. Tak mi gra we krwi, że rzuciłabym się na ciebie bodaj i... całowała do zapamiętania. Daj usta, Aniu!
Przypadła do Tarłówny i nagle wpiła się w jej wargi z pożądliwością niesłychaną, gwałtowną, drapieżną niemal. Żywym ogniem sparzył Andzię ten pocałunek, chciała się cofnąć, lecz Lora porwała jej głowę w obie silne dłonie i piekła usta dziewczyny coraz namiętniejszemi pocałunkami.
— Puść mnie... ty!... puść!
Odepchnęła towarzyszkę i odskoczyła od niej.
— Tyś się chyba wściekła? Lorka, co tobie jest?
Smoczyńska blada, dysząca, miała oczy pokryte dziwną mgłą i rysy ściągnięte kurczowo, niby bólem fizycznym. Splotła drżące z podniecenia palce rąk i, przytknąwszy do ust, zaczęła je gryźć białemi zębami. Głuchy jęk, czy skowyt wydobywał się z jej piersi.
— Ja się naprawdę... wścieknę, już nie mogę... nie mogę!
Pobiegła pędem w głąb lasu.
Innym razem w nocy Andzia, obudziwszy się, ujrzała światło w pokoju.
Przed wysokiem lustrem bieliźnarki stała Lora, lecz wydała się Andzi sennem widziadłem. Była zupełnie obnażona, tylko biodra jej opasywał suty, gazowy, niebieski welon i związany na środku w fantastyczny węzeł, opadał nisko. Na szyi wisiały blado-różowe korale i wielkie, mleczne bursztyny, ramiona ściskało parę złotych bransolet i opaski ze złotej wstążki lamowej. Włosy Lora miała rozpuszczone falą jasno-rudą, przepyszną, jak płynne złoto, ujęte nad czołem w taką samą szychową przepaskę. Przegięta w tył ruchem bachanckim, ręce miała wzniesione i założone za również odrzuconą głowę. Usta uśmiechały się lubieżnie, źrenice lśniły ogniem. Cała różowocielista w świetle błękitnej ampli, zdawała się być posągiem.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/94
Ta strona została skorygowana.