Andzia zawinęła się szczelnie w kołdrę, lecz oczy jej rozpaliły się. Ciekawość ją porwała nagła, jakby też wyglądała w takim stroju i czy byłaby piękna jak Lora. Dreszcz ją przenikał, chciwe pragnienie tego widoku ogarnęło ją burzą. Zbudziła się w niej zalotność i przeczucie własnej piękności i niezmierna ochota, aby pokazać się w całym blasku urody Lorce, pyszniącej się bogactwem własnych wdzięków. Niepokojący dreszcz zmienił się w dygot namiętny, w pragnienie ujrzenia nagości swego ciała plastycznie, w dziewiczym rozkwicie. Czy też ona jest także tak piękną?....
Lora kusiła.
— Chodź, Handziu! Ten twój wstyd dodaje ci tylko uroku. Jesteś jak muszla, w której tętni życie, a ty myślisz, żeś chłodna. Jak się ujrzysz bez tych tam powijaków, rozkochasz się w kształtach i zapomnisz o niemądrej pruderji, rozpali ci się krew, rozkwitniesz niby róża ponsowa, wydobyta na światło z pod klosza. Chodź do... lustra...
Chwyciła Andzię za obie ręce i szarpnęła w górę.
Jednym rzutem podniesiona sprężyście, dziką mocą nerwów rozhuśtanych, z ogniem w żyłach, Andzia wyskoczyła z łóżka.
Lora błyskawicznie zdarła z niej giezło, wołając:
— Ach! gdyby cię tak ujrzał Olelkowicz....
— Nie! nie! za nic! za nic!
Z okrzykiem Andzia nurknęła pod kołdrę, zanim ją Lora zdążyła zobaczyć.
Tarłówna zwinęła się jak ptak biały w gnieździe i, wysunąwszy rękę, toczoną, o perłowej barwie, do Lory stojącej przed łóżkiem bezradnie, z koszulą w ręku, wyszeptała trzęsącemi się ustami:
— Daj mi to!... daj!...
Smoczyńska rzuciła jej bieliznę bez słowa, odeszła do swego łóżka, wzruszając ramionami.
— Może i to ładne... — myślała — ale ja taką być nie potrafię.