że nastąpi coś strasznego, że wszystko runie, zmiażdży się, skotłuje jak ongi przed laty w Wilczarach, gdy była świadkiem katastrofy z kurjerem. Tu gorzej, tu pociąg wykolejony stoczyłby się jak piłka w głębokie bezdnie skalne, tu o ratunku nikt by nie marzył. Zatrata bezwarunkowa, śmierć na miejscu. Pomimo dreszczów podniecających nerwy Andzi rozkoszowała się perspektywą gór, ich malowniczością i grozą podróży na zrębach skalnych. Wychylona z okna, wpijała oczy w rozpadliny ciemne, w głębokie parowy i przepaście, nad któremi tor kolejowy zdawał się być zawieszony. Śledziła biały kłąb dymu innego pociągu, zdążającego naprzeciw ekspresu i ze zdumieniem widziała go, jak czasem płynął nisko, jakby pod nasypem, na którym sama jechała, lub nagle rozmotywał białe welony wysoko, na szczytach prawie, podczas gdy ekspres pędził niziną.
Tarłówna rozbawiła się jak dziecko, lecz gdy minęli tunel Seemeryngu i wjechali w lasy, w okolicę skalistą, lecz mniej piękną, opanowała ją tęsknota za borami wilczarskiemi, wizja Temnego hradu stanęła przed nią ponura, ciągnąca ją zaborczo. Andzia czyniła sobie wyrzuty, że odjeżdża tak daleko od grobu Andrzeja, że zostawiła tam wszystkie drogie miejsca wspomnień smutnych.
A pociąg gnał naprzód, wrzynał się w góry, z szumem okrążał doliny, dudnił na mostach i pędził, rwał ku morzu, hen... na kraniec Europy. Tarłównę zachwycił krajobraz nad Osiak-see w Karyntji. Śnieżne szczyty gór świeciły srebrzyste na tle ciemnego nieba, różowiły się zachodem słońca i wychylając się dyskretnie z poza bliższych gór, porosłych lasem błyszczały, czarowały, niby królestwo snów, kraina niedościgła. Pociąg biegł nisko u podnóża góry, mając z lewej strony jezioro Osiackie lśniące, migotliwe jak oko, piękne i uśmiechnięte wśród wyniosłych rysów gór i rzęs leśnych. Te przemijające wrażenia upojeń były niczem, w porównaniu do pierwszego rzutu oka na morze Śródziemne w Genui. Andzia czuła skrzydła u ramion, coś ją poniosło z żywiołową potęgą. Przepadły smutki, znikły tęsknoty, jej nirwana przeistoczyła się w apoteozę życia, tak szaloną, że zapłakała ze szczęścia, iż żyje na świecie i widzi ten cud — morze. Od tej chwili apatja znikła: przestwór morski porwał jej wyobraźnię i niósł ją na falach szerokich ku nieskończoności. Fale kołysały duszę Andzi, goiły ją skutecznie, śpiewając jakby tylko dla niej hymn wzniosły, szumiąc, burząc się na jej cześć. Andzia nie mogła oderwać się od okna; zatopiona oczyma w morzu, oddana mu. Gdy pociąg odbiegał od brzegu, nieco głębiej w ląd, gdy zakrywały morze ogrody kwiatowe, wille i domki nadbrzeżne, gdy wpadali w ciemność tunelów. Anna doznawała uczuć rozpacznych; siadała na ławce nagle zgnębiona, przygasła. Nie bawiły jej kwitnące grzędy
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/10
Ta strona została skorygowana.