Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

Jan z jękiem zasłonił oczy obu rękoma, opuszczały go siły i przytomność. Słabł. Kościesza pochylony do niego rzęził mu w same ucho.
— Moja interwencja nie potrzebna, Andzia sama sobie poradzi. Jest tam zrujnowany gentleman Polak, ha, ha! gracz asystuje Annie, przestają z sobą często, on urządzi figla rodzeństwu Smoczyńskim, nawet Lorka kokotka, nie przeszkodzi. Czekaj listu... kawalerze, będzie odprawa dla ciebie. No, cóż to mdlejesz... smyku?... Słuchajno bez komedji, bo to nie ze mną...
Jan słaniał się w tył, blady jak wosk gromniczny, usta otwarte, zamknięte oczy, wyglądał jak umarły.
Walił się na ziemię, Kościesza chwycił go w powietrzu i rzucił na otomanę.
— Jeszcze tu hałasu narobi. Amant!...
Jan omdlał.
Kościesza cicho wyszedł.