Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
XII.
Sic erat in fatis.

Na balkonie willi nadmorskiej rysowała się w cieniu nocnym drobna postać biała, skulona w kątku, przy żelaznej balustradzie.
Cisza, mącona tylko pluskiem fal.
Morze, pogrążone w czarno-sinym tumanie nocy, lśni połyskami stali tam, gdzie nań padnie blask matowy księżyca kryjącego się w chmurach. Obłoki ciężkie, ponure wiszą na niebie, suną leniwie, tak nisko, jakby spływały, by utonąć w odmętach morskich. Księżyc niekiedy osrebrzy ich brzegi, rzuci pasemek kilka jaśniejszych, zabłysną i znów mrok. Chmury przyszły tu z północy, cicho są, burzą nie zagrażają, jeno tłoczą płuca potężnej morskiej toni, która oddycha ciężko jakoś. Roztocz morza leży przyczajoną, przestrzeń gładką, niby oliwą zlana, karbuje się lekko, falki drobne wzniosą czasem na swych grzbietach kadłub bałwana i toczą go do brzegu. Zapieniony obuch wody ciska się na piasek nadbrzeżny i rozpływa w płaskie płetwy.
Czarne są bałwany od chmur.
Groźne, warczące, lecz nie często nadbiegają z ciemnych wód horyzontów.
Morze zasnęło. Toń śni pod naciskiem chmur. Wiatr skrył się, zwinąwszy swe skrzydła, nawet piórkiem jednem nie mąci spokoju uśpionego tytana. Bałwany podnoszące się, to westchnienia głębokie, falki krótkie, to oddech jego. Łyski księżyca, to uśmiechy przez sen, w marzeniu o słońcu.
A chmury północne płyną i płyną, ciężarem swych run zwisają nad morzem, idą ku własnym, odległym celom. Gdzieś dokąd dążą ich masy, gdzieś rozpętają się, ocucą wichry, dodadzą im piór do śmig szalonych i puszczą w przepędy, orkanem świsną.
Gdzieś niosą chmury przerażenie, miejsce wybuchu grozą wstrząsną. Tu, nad Śródziemnem mają tylko przemarsz swój, tędy szlak ich wiedzie.