wę fal, odczuwa bezsilną walkę bałwanów gryzących piasek.
Tunel za tunelem szarpie nerwy Andzi, dym duszący, który w tunelach wtłacza się do okna otwartego draźni ją niebywale.
Poczuła zapach miły bok siebie, obejrzała się. Na kanapie po za nią, odsunięty od okna, siedział ten sam Anglik, trzymając przy ustach i nosie chustkę uperfumowaną, bronił się w ten sposób od dymu. Panna Ewelina stała w korytarzu przy oknie zamkniętem. Andzia zawstydziła się swego egoizmu, chciała okno zasunąć, lecz nieznajomy zaprzeczył ruchem ręki, dając do poznania bez słów, ze mu to nic nie przeszkadza, od dymu zaś ma chustkę. Tak to wymownie wyraził gestami, że Andzia nie pytała o więcej. Zresztą nowy widok przykuł jej uwagę. Pociąg przebywał właśnie wiadukt nad Mentoną; ujrzała z wysokości morze w oddali, plażę elegancką, Promenade du Midi, bliżej zaś kwietniki cudne jak dywany strzyżone o przepysznych barwach, po bokach wille białe, hotele, pałace. Pociąg przemknął. Jeszcze parę tuneli, wyłonił się owalny cypel Cap-Martin, tonący w zieleni drzew, z białemi dachami pałaców, które wyglądały niby nimfy zanurzone w ciemno-szmaragdowej toni, a tylko głowy jasne podnoszące do słońca i lazuru niebios. Andzia z kart i albumów przysyłanych przez Lorę, orjentowała się jako tako co do miejscowości, ale teraz dopiero poznała jaka przepaść różnicy istnieje pomiędzy fotografją, rysunkiem, nawet kolorowanym artystycznie a rzeczywistością w naturze; szczególnie morze i niebo urągało wszelkim reprodukcjom, było zbyt piękne, by każda odbitka nie stała się profanacją. Ale tylko natura czarowała Annę, miasta i miasteczka, które mijali, nie zachwyciły jej. Dużo szablonu i monotonji w budynkach, białe ściany, dachy czerwone na tle zielonych drzew, lepiej, gdy palm, pinji i cyprysów, gorzej gdy niezgrabnych, rozłożystych oliwek. Ale oto zdaleka, na skale, zarysowały się dwie wyniosłe wieże białe w otoczeniu gęstej zamieci pysznych gmachów, na tle gór zielono-siwych, ze sterczącą na szczycie odległym, Tete de Chien i z półokrągłą, nisko nad samym morzem postawioną na filarach, jak na kozłach, patelnią, tire aux Pigeons.
— Monte-Carlo!... — wołał konduktor wchodząc do przedziałów.
— Jesteśmy u celu, Aniu — rzekła panna Ewelina, dotykając ramienia wychowanki.
Andzia nie ruszyła się z miejsca.
Pociąg szedł wysoko, nad samem morzem, fale obmywały dolne kamienie toru kolejowego, rzucały się z zajadłością na głazy nadbrzeżne i lizały je spienionemi językami, opadając bezsilnie na drugą stronę zapory. Wysoki nasyp kamienny, opatrzony barjerą żelazną od strony morza, zataczał półkole
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/12
Ta strona została skorygowana.