morze czuwało senne, lecz wrażliwe, pełne tętnic żywotnych i czuwała Andzia. Myślą chciała przebić mroki smutnych swych przeznaczeń.
Przesiedziała do świtu pogrążona w swej tęsknicy. W pewnej chwili podniosła głowę, spojrzała na morze.
Coś się poczyna dziać na fili. Padł brzask leciuchny, jakby w głębinach obudzony wodnik zapalił latarkę. Brzask się wzmaga, wodnik podpływa w gorę.
Smugi różowe, jak iglice ostre i długie pełzają po równinie wód. Roztocz morska przybiera przedziwne kolory; zielonawe łyski śmigają jaszczurczymi skrętami, pada blask stalowy i wnet zmienia się w lśnienie szczerego srebra. Płyną całe tafle srebrne, bałwanki nie groźne unoszą z fali roztopiony malachit w szybę gładką, wgiętą, szlifowaną, z której wytryskują białe kędziory pian.
Światła jest więcej i więcej.
Aż oto purpura zakwitła na toni przeźroczej, szarfy jaskrawe wiją się i mienią. Barwy rozigrane tańczą po grzbietach wód. Koncert barw!
Złota lawina i purpurowe ognie sypnęły potężnie, rozpłynęły się, przesiąkły do dna. Buchnął kaskadą przejasną wielki potop blasków. Morze tonęło w rozkoszy wschodu. Przycichło. Bałwany ukołysane krasą cudu oddychały lekko, by nie spłoszyć czaru. Hen, na stokach, gdzie niebo zda się zlewać z morzem, tam oślepiające łuny pałały żarem. Aż ukazał się rąbek złota świetny, bogaty w kolorycie. Boski Feb powstał z otchłani. Aureola promienista jego korony wznosiła się wyżej i wyżej, wyłaniając, jak z kąpieli, świetlisty majestat.
Słońce wesołe, ogromne, ogniste, uśmiechnęło się do morza.
Radość zakipiała dokoła.
Roznosiły ją blask królewski i szum nurtów, rozbulgotanych weselnie.
I mewy niepokalanie białe, kwilące nad kalejdoskopem, morskich szyb.
Tarcza słońca, wznosząc się w górę nieba, zostawiała po sobie smugi jasne, przeróżowione. Szły one w głębiny i nurzały się w nich, jak strugi bezcenne, z gwiezdnych złoożne atomów, które słońce spychało w dół. Pasma te i piętna opadały wolno, były w nich fijolety i czerwień przepyszna.
Złudzenie optyczne, fascynujące.
Andzia z zachwytem wpatrzyła się w zjawisko. Ujrzała nowe. Na smugach tych coś majaczy, postać, niby mgła w kształt ludzki utkana.
Spływa do morza... zaraz zatonie...
Co to jest?... Co?...
Dziewczyna stojąc wychyliła się z za balustrady, oczy wlepiła w zjawę ręce kurczowo cisnęły żelazny pręt.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/122
Ta strona została skorygowana.