i wsunął się w cień, pod skrzydła rozpiętego dachu dworca.
Ekspres stanął.
Cały zastęp tragarzy wpadł do wagonów: powstał zgiełk, zamieszanie. Andzia i panna Ewelina w kilka minut znalazły się na peronie od strony morza, razem z rzeczami, które dobroduszny Francuz, w bluzie granatowej ładował na wózek. Tarłówna zeszła z asfaltu na ostre kamyki nasypu kolejowego i zbliżyła się tuż do barjery. Pod nią grały fale. Słońce nieciło tysiące gwiazd, iskier, złotych trzęsień na sfałdowanem morzu, piany grzywiaste były oślepiająco białe, aż srebrne. Roztocz przepyszna mieniła się tęczowo, karbowała w łuskę świetną jak potężne szyby płynnego kryształu, pod któremi gorzało słońce, przesycając je blaskiem na wskroś, z zewnątrz zaś owiewał je złoty tuman i bławat powietrzny.
— Ach! rzucić się w tę otchłań przeczystą, zginąć w falach szumiących... Jak tu cudownie... Boże!...
Okrzyk zupełnie mimowolny wybiegł na usta Andzi. Drgnęła, poczuwszy, że ktoś za nią stoi. I była jedna jedyna, krótka sekunda niemal pewności, że tam po za nią jest jej przeznaczenie, które ją tu wiodło, jej fatum opiekuńcze i że zaraz, natychmiast pchnie ją w migotliwą toń morską... zamkną się nad nią błękity wód, zakwitną nad jej zagładą piany srebrzyste.
Ocknęła się i usunęła nieco w bok.
Za nią stał nieznajomy z Vintimilli, chłodny, sztywny i oparty na lasce patrzał na morze wzrokiem tak obojętnym, jak na porcję rostbifu, na którą w dodatku niema apetytu.
Tarłówny zdawał się wcale nie widzieć.
— Andziu jedziemy, fiakr czeka.
Anna wolno podążyła za swą opiekunką.