Andzia podbiegła do przeciwległego okna i spojrzała w dół. Jednocześnie dostrzegła, że na skale, nad kościółkiem siedzi grupka chłopców i wymachuje do pociągów kwitnącemi gałęźmi różowych migdałów. Pociąg wpadł w tunel pod hotelami, pocztą i częścią tarasów. Horski przysunął się blisko do Andzi, szepnął cicho:
— Widziała pani chłopców na skale? Machali na panią kwiatami... abyś została.
Pociąg wybiegł z tunelu i co tchu, co tchu pędził po nasypie, tuż przy falach.
...Morze... Monaco... Ach! jaka szkoda, jaki żal!...
Jeszcze parę minut pociąg stanął na stacji Monte-Carlo.
— O, jest pani Lora — rzekł Horski.
— Odprowadzam was do Vintimille — mówiła Lora, całując Andzię.
— Więc nie jedziesz tam?
— Po co? Dziwię się, że ty jedziesz znowu w szpony Kościeszy?
— Ja jej to samo mówię, ale cóż z uporem robić? — dodała panna Ewelina.
— Na wszelki wypadek, gdyby ci Kościesza zbytnio dokuczył, przyjeżdżaj do mnie, Hańdziu i pani także. Zrobicie mi wielką przyjemność. Roberta się nie obawiaj, dałaś mu dobrą nauczkę. Zaakcentowałaś styl Polek. Wyjechał na długo. Mnie się zdaje Hańdziula, że ty się jeszcze rozmyślisz i wrócisz z drogi.
— O nie. Możesz odrazu telegrafować do Kościeszy, że już jadę do Turzerogów.
— Szkoda. Pojechałybyśmy razem na lato do Ostendy. Patrzcie, patrzcie na te Niemki.
Dwie kobiety, stara i młoda ładowały się do wagonu z wielkim trudem. Panna, w gumowym płaszczu, tęga, czerwona, z wydatnemi kośćmi policzkowemu, dźwigała przed sobą pudło łubiane potężnych rozmiarów. Konduktor niechciał tej machiny ulokować na siatce w przedziale. Niemka zrezygnowana, że ze zmartwieniem niebieskich porcelanowych oczach stała w korytarzu ze swym bagażem, zwracając się od czasu do czasu do swej „mama” siedzącej w przedziale.
Horski oparty na lasce, przyglądał się pannie.
— Hm! Rzeczywiście; córka słoń, a matka żyrafa. Papa musi być conajmniej turem. Ciekawe rozmiary tego kapelusza.... pewno zdrowy okaz germańskiego gustu. Ale sądząc z zaaferowania mamy i córeczki, przyjeżdżały napewno specjalnie do Monte po ten sprawunek z jakiejś tam Szwabji.
— Już je pan wziął na język — rzekła Lora.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/136
Ta strona została skorygowana.