cznym. Ale filozofja znudziła go prędko, bo nic mu nowego nie powiedziała. Studjował jeszcze w szkole marynarki, chciał zostać kapitanem okrętu, lecz doszedł wkrótce do tego przekoinania, że o wiele wygodniej i łatwiej podróżować po morzu, jako pasażer pierwszej klasy, bez kłopotu, niż być na odpowiedzialnym stanowisku. Każdy powinien urządzać sobie życie tak, aby go bawiło, nie zaś utrudzało.
Zaczęli się o to sprzeczać z Andzią, wreszcie Horski rzekł:
— Wychodząc z tej zasady nie jechałbym teraz, będąc na pani miejscu, do ojczyma, ale zostałbym naprzykład w Wenecji.
— Nie jadę wyłącznie do... ojczyma. Tam jest mój cel i... dosyć już próżnowania.
— Obowiązkowego już celu niema, sam się zdetronizował.
— Pan jest bez serca, panie Horski.
— Owszem mam serce, ale logiczne. Zresztą osobiście nie mogę przecie płakać po Smoczyńskim. Pani to chyba rozumie. Biorąc rzecz konsekwentnie trochę dziwną wydaje mi się podróż na Wołyń, w celu wypłakania ostatnich łez na mogile Smoczyńskiego. Zaczynam stwierdzać, że w Polsce rzeczywiście dopiero ten zyskuje sławę i staje się uwielbianym, kto umrze, począwszy od ludzi w jakimkolwiek kierunku wybitnych, skończywszy na sentymentach narzeczeńskich. Jeżeli i mężowie bywają uznawani dopiero po śmierci?... Winszuję! Posiadacie zapewne całą literaturę szumnych mów pogrzebowych, nekrologów i jeszcze szumniejszych napisów na nagrobkach. Co?...
— Panie Horski, nie można kpić z rzeczy poważnych i niekiedy... świętych.
— No, chyba nie w ostatnim wypadku? Gdzie jest logika? Pani obawiała się wracać do kraju, bo tam czekał na nią narzeczony z obrączką. Nie upragniony, ale przeciwnie. Teraz spieszy pani na gwałt, aby przywdziać po nim żałobę. Wieńczyć go żalem po śmierci.
— Pan zapomina, że oczekują tam na mnie jeszcze inne groby.
— Ach, zawsze groby! Pani jest za młoda na to, aby ciągle nad grobami płakać. Nie bądźmy znowu plus tragique que la tragédie. Umarli lubią spokój, nie trzeba im go mącić.
— Ale trzeba o nich pamiętać — rzekła sucho. — Jadę teraz...
— Jedzie pani tam, dokąd dojedzziemy razem.
— Jakto?...
Zwarli się wzrokiem.
— Dawno chciałam pana spytać, dokąd nas pan odprowadza?
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/140
Ta strona została skorygowana.