Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— Tak. Żeby podobny kataklizm zobaczyć, warto byłoby tylko dlatego żyć. Och, no, a jednak i to z czasem prawdopodobne. Wszystko ma swój koniec. A gdyby tak teraz? Ginęlibyśmy razem. Wenecję może zniszczyć jakieś niesłychane torremeto, trzęsienie ziemi, jakiś orkan-tajfun morski, coś niebywałego w dziejach świata, ale gwałtownego. Tak sobie tylko wyobrażam i tylko tak byłoby potężnie.
Andzia otulona płaszczem, gdyż wiatr dął i kropił deszcz, siedząc w gondoli obok Horskiego, rzekła w zamyśleniu.
— Gdy pan to mówi, mimowoli sugiestjonuję się. Jestem wrażliwą, więc już prawie czekam katastrofy. Ten deszcz, chmury... ach jak ponuro. Wenecja ma jednak w sobie coś żałobnego. Cisza, tylko plusk wody uderzanej dziobem gondoli i smutne ho, ho... oo! gondoljerów. Czasem suchy trzask zderzonych z sobą łodzi. Gondole wszystkie czarne, najwstrętniejsze te z budkami, jak kirem okryte. O widzi pan; płyną z pogrzebem. Ale to nie pogrzeb, to tylko gromada gondoli z budami. Jakież to przytłaczające!
— Lecz charakterystyczne. Pomalujemy gondole na różne kolory, Wenecja straci swój typ. Słupy, do których przywiązują gondolę, mogłyby być więcej europejskie. Spotyka się zwykłe kije, łomy nawet nie ociosane. Nie sądzę by to było — con eleganza, raczej con dolore.
Chyba nic na świecie nie zmienia się tak pod wpływem pogody jak Wenecja. Gdy słońce: rosną skrzydła, pieśń jest w duszy, hejnałem wzniosłym wszystko tchnie! Gdy pochmurno: jeno smutek bezdenny a żałoba dręczy serce. Dziwny gród! — mówiła Andzia.
— Więc w pani jest podobieństwo do Wenecji, bo i na pani słońce przedziwny wywiera wpływ; roztapia się w niem jej mełancholja i, wtedy pani porywa, pani... promieniuje.
Spojrzała na niego bystro.
Nurzał oczy w jej twarzy, oczy ożywione pożądliwym błykiem.
Drgnęła lekko i uśmiechnęła się.
— Gdy zaś niepogoda — odpycham. Czy tak?...
Podniosła ciężkie rzęsy, kącikami oczu przymrużonych popatrzała na niego zalotnie. Głowę miała troszkę odchyloną na bok, usta malowniczo uśmiechem okraszone.
— Czy tak?... — powtórzyła.
— Nie. Zawsze porywa. Panno Anno, teraz mnie pani kokietuje — rzekł cicho i przeciągle.
Gwałtownie spuściła rzęsy.
— Tak — wyszeptała zmieszana.
Horskiemu błysnęły oczy, uniósł kapelusz nad głową i schylił czoło przed Andzią.
— Cóż to znaczy?...