Tarłówna poznała ją odrazu.
Była to Lora.
Andzia zamieniła szybkie spojrzenie z Eweliną, podczas gdy mężczyźni pomagając strojnisi w uporządkowaniu pajletowego trenu, pochylali się do jej nóg zbyt nisko.
Towarzystwo znikło za drzwiami, wówczas panna Ewelina spytała po francusku, stojącej za ladą odbiorczyni ubrania, w czarnej sukni i białym motylku na głowie.
— Kto są ci państwo?
— Pani von Bredov Nordica i jej... znajomi.
Andzia niemile tknięta akcentem służebnej weszła szybko do atrium.
— Poco Lińcia pyta, skoro poznałyśmy ją obie?
Panna Ewelina milczała.
Zmieszały się z tłumem. Wyniosła, piękna sala atrium huczała gwarem rozmów, płynął tu szum toalet świetnych i unosiła się woń wytwornych pachnideł. Pośród kolumn z ciemnego marmuru wiły się korowody ludzi strojnych, roznamiętnionych grą. Wielkie kanapy zapełnione odpoczywającemi po wzruszeniach gry poważnymi wiekiem ludźmi, których jednak oczy wcale nie poważnie paliły się ogniem chciwości, lub ciskały złe połyski zawodu.
Siedziały tu i apatyczne babcie, niezrozumiałym sposobem wtłoczone w ten tłum kalejdoskopowy, ale także po przegranej, lub z nadzieją wygrania.
Siedziały młodsze i starsze kobiety pawice, w dziwacznych, najmodniejszych łaszkach, świecących od haftów, pajletów i barw. Obnażone szyje i gorsy, szumne uczesania, szminki, pudry, karminy na twarzach, klejnoty migocące na biustach, w uszach, włosach i rękach; obok twarzy zniszczonych jak ściany obdrapane, na których już żadna sztuka cudu nie dokaże; obok kostjumów tak samo wiekowych gustem i fasonem, przypominających kufer z rupieciami, lub stuletnią komodę w składzie najnowocześniejszych mebli.
Różnorodność postaci ludzkich zdumiewała Andzię, przepatrywała ten rój człowieczych istot oczyma szeroko rozwartemi. W umyśle jej powstał zamęt. Oszołomiona doszczętnie odnalazła pustą kanapkę, wsuniętą pomiędzy drzwiami wchodowymi do sal gry i ścianą. Kanapka stała pod lustrem olbrzymiem, Andzia podchodząc do niej ujrzała odbicie swe w zwierciadle i chwilkę zdziwiona, przyglądała się sobie.
Jakaż była mała i drobna w tym pysznym tłumie, pod filarami wyniosłych sklepień, pełnych rzeźb, malatur, złoceń, bronzów. Jak nikłą wydawała się jej postać w czarnej sukni lekkiej i dużym kapeluszu rembrandtowskim, tegoż koloru. Blada twarz Andzi miała tony delikatne lekkiej podniety, usta piekły
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/16
Ta strona została skorygowana.