Tarłówna wdzięczną była Horskiemu za zatrzymanie jej w Wenecji. Opanowywał ją coraz silniejszy lęk na myśl, że jednak trzeba będzie powrócić do Turzerogów i tam żyć. Myśli te odsuwała od siebie starannie, żyła teraźniejszością. Nie mogła się rozmarzać, bo Horski ją otrzeźwiał, nie mogła tęsknić, bo on rozrywał jej tęsknoty, nie mogła wylatywać naprzód wyobraźnią swą, bo drogę do przyszłości zasłaniał jej znowu Horski. Co z tego wyniknie?... — mętnie myślała Andzia.
Słowa jego wypowiedziane na łodzi w Beaulieu pamiętała wybornie. Jego zamiary tak niespodziewanie objawione, z naciskiem, jakby z nakazem wbiły się w mózg Andzi. Zdumiały ją i przeraziły na razie. Potem śmierć Jana odsunęła je na drugi plan; powróciły rychło, ale już nie groźne, nie nadnaturalne, lecz niepokojące.
Był to jednak niepokój, którego się nie oddala.
Anna nie umiała zbadać siebie i nie chciała. Zawisł nad nią wielki znak zapytania, jak miecz Damoklesa. Nie pragnęła dotknąć go już, ani się z pod tego znaku wyślizgnąć. Tak jak jest, było jej dobrze. Nie drażnił jej chłód Oskara, czuła, że dla niej zbyt zimnym nie był. Umiała obudzić żywszy płomyk w jego stalowych oczach i lubiła go budzić. Kokietowała go czasem umyślnie. Niczego więcej nad to, co istniało, nie życzyła sobie. Uczucia miłosne były od niej daleko, pogrzebała je w mogile Andrzeja. To, co jej dawał Horski, wystarczało, przeczucie jej mówiło, że i on nie zażąda od niej zapałów gorętszych. Ale niepokój pomimo to nurtował, szczególnie, gdy spotkała na sobie jego wzrok, lub gdy uczuła na ręku dotknięcie jego dłoni, czasem ust. Wówczas przenikał ją dreszcz niepojęty a jakiś obcy, odległy, niby dosłyszalne echo grzmotu.
Nie rozumiała, że woła na nią, że ją wzywa moc potężna, której się nie oprze.