Jego uścisk ręki, głos niski, nabrzmiały i oczy z pod rzęs patrzące, wprawiały ją w stan niepojętego rozdrażnienia nerwów i wszystkich fibr żywotnych.
— Jest pani teraz w mojej władzy... Przepaść, burza i ja... Mógłbym panią wycałować, ilebym chciał moją Anni... Wszak już mogę tak nazwać?... Ale nie uważam za przyjemne całowanie przerażonych kobiet. Czy pani mnie się boi, czy burzy?...
— Pan mnie męczy! — krzyknęła prawie.
Wziął jej rękę pod ramię i odprowadził z cypla w głąb parku.
Szli prędko długi czas w milczeniu.
— Czy pani pamięta nasz pierwszy powrót z krawędzi tej skały?
— Inaczej było niż dziś. Co?...
— Pamiętam.
— O... tak.
— Była pogoda. Dziś jest w naturze pełno grozy, ale to wytwarza nastrój.
— Pan wierzy w nastroje? Odczuwa je?...
— Nie zawsze, lecz dzisiaj tak. Podnieca mnie wściekle wyjące morze i nasze tete à tete z panią, którą już uważam za swoją. Akord ciekawy i draźniący.
— Harmonizuje mnie pan z burzą? To nie trafne. Ja się już burzyć przestałam, jestem teraz jakby we mgle.
— Także chybione porównanie. Otaczały panią mgły, gdym ją poznał, przed trzema miesiącami. Ale teraz...
— Cóż teraz?...
— Jest pani zarzewie ognia. Już gorejesz, bojaźliwie trochę, ale zapłoniesz jaskrawiej.
Andzia odwróciła głowę, nie chcąc, aby dostrzegł wyrazu jej oczów i opływającego jej twarz rumieńca.
Lecz on to zauważył.
— Przyznaje mi pani rację?... Czy tak?...
Po chwilowem wahaniu, spojrzała nagle i śmiało w jego chłodne źrenice.
— Niech się pan nie dziwi. Bywają i takie przełomy. Czuję, że jestem przedewszystkiem kobietą. Odgadł pan we mnie ten pierwiastek wybornie, mówiąc tam, na skale, o mem przeznaczeniu — zaśmiała się nerwowo. — Wstyd mi, żem taka słaba...
— Nie, panno Anno, to nie wstyd i ja się nie dziwię. Ja tylko panią podziwiam, ja to w pani szanuję. Twoja szczerość może imponować. Ach, nie spotykałem tego objawu wśród mnóstwa kobiet.
Ścisnął silnie dłoń Tarłówny i pochyliwszy się ku niej, zajrzaj w jej spłonioną twarz.
— Ale teraz tembardziej pragnę być dla ciebie Prometeuszem
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |