nych. Andzia nie śmiała sama przed sobą nawet odgadywać, że na dnie jej duszy tkwił drobny pyłek protestujący przeciw wszelkim żalom i tęsknotom za Jasiem. Przeciwnie ziareczko to, kiełkujące w duszy podsuwało jej niekiedy myśl złą, egoistyczną, że śmierć Jana była dla niej wyzwoleniem, że to, co się stało, stało się dobrze.
Ta sama myśl uderzyła ją teraz i zabolała. Horski patrzał na Annę jakby czytał w jej twarzy i rozumiał co rozważa.
— Powiedziała pani, że to nieetyczne? Ja sądzę, że jeszcze nieetyczniej kłamać przed światem i nawet przed sobą; urządzać żałobę, gdy jej w sercu brak, tout court — odgrywać bardzo nieciekawy melodramat.
— Skąd pan przeczuł, co ja myślę?... — zdziwiła się Andzia szczerze.
— Sądząc ze słów pani odgadłem — trafnie. Zatem kwestja skończona, załatwiła ją pani sama z sobą. Gdy ktoś ma naturę prostą i nie komedjancką, tego zrazi każda odczuta sztuczność i poza, może się zawahać, lecz nie odegra komedji.
— Lińcia mi tego nie mówi, ale czuję, że nasz projekt prędkiego ślubu dziwi ją, ze względu na żałobę po Jasiu.
— Ach! Ząbki cerbera zaczynają mi bruździć wyraźnie. Wezmę mego dzieciaka odrazu stąd na pociąg i do Anglji. W Hurlestone House już mi cię nikt nie odbierze.
— Pan żartuje, a to jest sprawa całego naszego życia.
— Spodziewam się.
— Więc nie można o tem mówić jak o jakiejś wycieczce we dwoje.
— Mówię zupełnie serjo, do żartów niewczesnych nigdy nie miałam skłonności, wobec pani i w takiej sprawie tembardziej. Och, no, trzeba mi wierzyć, skoro się ma być moją żoną. Chciałem panią prosić, abyśmy bezpośrednio po ślubie odwiedzili moją matkę. Spędzimy tam tydzień, dwa, ile pani moja zechce. Pisałem do matki o pani, jest zadowoloną z mego postanowienia i bardzo pragnie panią poznać. Więc pojedziemy do Hurlestone House na nasz miodowy miesiąc. Co?
— Pańska matka nie wie zapewne, że jestem nieszczęsną fatalistką, że fatum w sobie noszę. Może nie mam prawa łączyć swego losu z nikim już?...
— Z nikim prócz mnie, to naturalne. Ja się zabobonów nie lękam. Fatum pani, o ile zrozumiałem z wielu wypadków, koncentruje się w osobie pana Kościeszy. No, a z nim to już ja sobie poradzę.
— Pan go nie zna. Ja się go instynktownie boję.
— Panno Anno, niech mnie pani nie stara się przerazić jakimś wołyńskim dzikiem. Pardon! Proszę, aby i pani rzuciła zasłonę na to co minęło. Kościesza zostanie za kulisami naszego życia. Jego wściekłość nic mnie nie obchodzi. Dużo o nim sły-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/175
Ta strona została skorygowana.