— Rien ne va plus!... — zawołał krupier.
Paf! gałka wpadła w przedziałek pod dziesiątką.
— Dix, noir, paire, manque! — znowu głos krupiera.
Na numerze tym leżała gruba suma w papierach; wygrał ktoś en plain. Zaszeleściały bilety tysiącfrankowe, sypało się złoto na kupkę, poczem młotki krupierów całą tę masę pieniędzy posunęły do właściciela, na drugi koniec stołu. Tarłówna poszła wzrokiem za ich śladem; wytworne ręce męskie, z pięknym sygnetem na palcu zgarniały obojętnie banknoty, jakby bez najmniejszej uwagi. Andzia spojrzała wyżej, szczęśliwym graczem był nieznajomy z Vintimilli. Z niezmąconym chłodem zbierał pieniądze. Nagle spotkał jej wzrok na sobie. Źrenice jego błysnęły wyrazem cieplejszym, zamigotał w nich promyk radosny. Zaskoczona zmianą wyraźną w jego oczach cofnęła się, chcąc odejść, ale zaciekawiła ją nowa stawka Anglika. Wszystką wygraną porozkładał po numerkach, tak, że niemal całą połowę zielonego stołu zarzucił biletami i złotem. Spoglądano na niego ze wszech stron, on zaś czekał z chłodną obojętnością, ani jeden rys nie drgnął mu na twarzy.
Gałka rzucona umiejętnie przez krupiera, z zamachem godnym sprawy, kołowała impetycznie, jakby wybierając numer, jakby z namysłem, właściwie pędziła do celu pewnego i gdy pęd jej osłabł, zachwiał się, potknął kilkakrotnie, kulka spoczęła w wyznaczonej dla siebie komórce.
— Zéro! — zawołał krupier głosem bezczelnym.
Nic nie stało na zerze, nieznajomy przegrał wszystko.
Andzia badała go. Ta sama obojętność i chłód na twarzy, spokój kamienny. Żaden muskuł twarzy nie znamionował wrażenia z tak kolosalnej przegranej. Tylko gdy krupierzy zsuwali jego pieniądze do kasy, on znowu spojrzał na Tarłównę i znowu jakby się oczyma do niej uśmiechnął. Odeszła od stołu z uczuciem dziwnego niepokoju. Panna Ewelina jak cień podążyła za nią. W sali „trent‘a“ białej, przepysznej, hojnej we freski, rzeźby i rzęsiste a dyskretne kule lamp, które potopem świateł owiały plafon wyniosły i szczyty ścian, przy pierwszej kanapce umiejscowił Annę okrzyk gwałtowny.
— Hańdzia!
Lora podbiegła z twarzą rozpromienioną. Uścisnęły się wszystkie trzy, nader serdecznie.
— Nareszcie przyjechałyście?... kiedy?.. Czemuż nie pisałaś? Nie depeszowałaś?... Czy zajechałyście do mnie wedle umowy?...
Pociągnęła ją ku narożnej kanapce, tam dopiero zaczęły się gęste pytania i objaśnienia.
— Dawno już jesteście w Kasynie?...
— Przybyłyśmy jednocześnie z tobą, wychodziłaś z windy.
Pani von Bredov Nordica poczerwieniała trochę.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/18
Ta strona została skorygowana.