Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/184

Ta strona została skorygowana.
XVII.
Błysk szału.

Tarłówna szła obok narzeczonego z twarzą pełną zadumy. Wspinali się na górę Monaco, drogą tramwajową. Oskar mówił, Andzia milczała.
Stanąwszy na szczycie wśród klombów rozkwitłych zatrzymała się.
— Dokąd idziemy?...
— Przed siebie, choćby na nasz cypel. Albo pokażę pani jeszcze jedną osobliwość tego parku; piętrowe uliczki spadające co raz niżej ku morzu, jakby zawieszone nad przepaścią, tylko skały pyszne, rośliny i woda.
— To koło muzeum Oceanoznawczego?... ja to znam, byłam tam.
— Pójdziemy razem.
Minęli gmach muzeum i schodzili wolno po stopniach kamiennych wśród mnóstwa roślin pnących i kolczastych, osypanych gronami różnokolorowych kwiatów. Rosły tu agawy olbrzymie, strzelające w górę kwiatem smukłym, niby rakieta; kwitły kaktusy, pachniało przepychem roślinnym.
Zstępowali rzeczywiście jakby z piętra, coraz niżej. Na małych płaszczyznach skalnych tuliły się ławki kamienne, przyparte do grzbietów skał.
Zsuwali się coraz niżej, nagle dróżka kończyła się raptownie zwałą roślin zbratanych z sobą. Rosła tu cytrynka pokryta już teraz drobnemi kulkami owoców. Na lewo był mały, niski tunelik, bluszczem owiany. Andzia szła pierwsza i wsunęła się do tunelu. Usłyszała szmer wody i świeży jej zapach w połączeniu z wonią mchów. Oskar podążył za nią. Stanęli przy wejściu do małej groty w skale, schowanej w bluszczach, stalaktytach kamiennych. Z góry padały odpryski mokre, sznureczkami przezroczych paciorków ciekła woda z nad groty jakby broniąc doń wejścia.
Horski wciągnął tam Andzię.
Panował tu półmrok i cisza mącona tylko szelestem wód.