Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/189

Ta strona została skorygowana.
XVIII.
W nieznane losy.

Hańdzia Tarłówna stała przy walizce rozłożonej na stole i pochylona patrzała na fotografję Andrzeja. Suche jej oczy paliły się dziwnym ogniem, z ust wybiegł szept.
— Wybacz mi Jędruś... Daruj!... Jestem tylko... tylko kobietą.
Szmer koło drzwi spłoszył ją. Przywarła gorącemi ustami do kartonu z twarzą Andrzeja i schowała fotografję w skrytkę walizki. Zamknąwszy ją sięgnęła po kapelusz podróżny skromny, ciemno-szary, omotany białym, przezroczystym woalem. Wtem stanęła przed nią panna Ewelina, twarz miała wzruszoną, nieco zakłopotaną. W ręku trzymała malutki wianeczek mirtowy.
— Aneczko, dzieciątko moje, pozwól, ten wianeczek do włosków twych przypnę...
Łzy potoczyły się z jej starych oczu.
Andzi zapiekły źrenice, zacięła usta aby nie załkać i posłusznie schyliła głowę przed swą opiekunką.
Niemojska do czarnych splotów dziewczyny wpięła mirt drżącemi rękoma, przysunęła głowę Andzi do swej piersi i zapłakała.
— Jak matka cię błogosławię, Aniu moja, ukochanie moje najdroższe, niech ci Bóg da szczęście...
— Lińciu... Lińciu... nie rozrzewniaj się, Lińciuchno... no... już dobrze... dobrze.
Z kapeluszem w ręku i prędko podbiegła do lustra. Popatrzała chwilę na zieloną gałązkę we włosach....
— Mój ślubny wieniec — szepnęła żałośnie.
Zapukano do drzwi.
Andzia wpinała szpilki do kapelusza, gdy wszedł Horski.
Panna Niemojska posunęła się do niego żywo.
— Niech pan patrzy, jak ona ubrana. Za nic nie chciała włożyć białej sukni. A tak prosiłam.
— Och, no! Specjalne suknie ślubne?... To przeżytek....