się ponure. Wszystko szare, groźne, we mgle i wichrze zatopione. Gwar, zamęt portowy, wrzask posługaczy, ryk parowców ogłuszyły Andzię. Wściekły huk morza, czarnego już jak lawa, przerażał ją. Oparła się ciężko na ramieniu męża z głową pełną chaosu.
Niebawem wsiedli do pociągu i przebyli krótką przestrzeń do stacji, gdzie czekały na nich konie z Hurlestone House.
Wyszli na peron. Za nimi groom w liberji niósł rzeczy. W świetle latarni elektrycznych ujrzała Andzia lśniącą karetkę zaprzężoną w parę rosłych folblutów. Wygolony woźnica siedział jak mumja. Wsiedli, kareta potoczyła się gładko po drodze równej, jak płyty z marmuru. Gumy unosiły się lekko, rozlegał się tylko miarowy tupot kopyt i parskanie rumaków.
Latarnie rzucały jaskrawe reflektory światła na przydrożne kamienie w pryzmach i drzewa rzadko rosnące.
Andzia odczuła wieś i nagle porwała ją szalona tęsknota za Wołyniem. Ale nie zagłębiała się we wspomnieniach w obawie, by nie powróciły wizje niebezpieczne. Słuchała opowiadania męża o stajni wyścigowej w Hurlestone House, z której konie wygrywały na Derby.
— Teraz zostały les beaux restes dawnej świetności — westchnął na końcu.
— Dlaczego? — spytała Andzia machinalnie.
— Prosta rzecz... niema pieniędzy. Stajnia, taka jaką była, to droga zabawka. My już mamy lekko w kieszeniach.
Pierwszy raz wyznał to przed Andzią.
Zaszumiało nad nimi rozgłośnie.
— Wjechaliśmy już do naszego parku — rzekł Oskar. — Słyszysz Anni, z jednej strony huczy morze, z drugiej drzewa. Jest aż za głośno.
Kareta toczyła się szybko, robiła zakręty, zwroty, wciąż w donośnym gwarze drzew, nareszcie kopyta koni dźwięknęły na asfalcie, Andzia ujrzała wyniosłe, oświetlone okna pałacyku i ciemne kamienne ściany.
Konie stanęły.
Horski wysiadł pierwszy i wyprowadził żonę z karety. Weszli do obszernego hallu. Oskar rozmawiał ze starym służącym po angielsku i sam troskliwie pomógł się żonie rozebrać, Andzia drżała. Otworzono przed nimi drzwi.
— Chodźmy, tam zapewne mama na nas oczekuje.
Weszli, lecz salon był pusty. Anna ucieszyła się z tej okoliczności, gdyż mogła swobodnie ochłonąć z wrażenia. Ale Oskar rozgniewał się.
— Cóż to, pouciekali wszyscy na nasze spotkanie, per Bacco! Zostań tu Anni, pójdę szukać mamy. Domyślam się, gdzie jest.
— Nie, nie odchodź Oskarze...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/200
Ta strona została skorygowana.