Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

nasze są w okropnym stanie. Nie byłyśmy już w Londynie pół roku, bo nie mamy za co jechać. To straszne! Katy proponowała sprzedaż obrazów naszych, portretu królowej, i mebli antyków, ale nie chcę jeszcze, nie chcę tak się ogołocić. Boję się nędzy, bo już cierpię wielki niedostatek.
— Niech się mama nie trwoży, jesteśmy znakomicie podreparowani majątkowo, nietylko, że ruina już nam nie zagraża, lecz powrócą nasze świetne czasy.
— Tak mówisz?... Daj Boże, ale ostatecznie majątki te i dochody są własnością imienną Anny...
— Och... to się zrobi. Jeśli mamie potrzeba, mogę służyć jej zaraz jakąś kwotą pieniężną, potem uradzimy o powiększeniu renty rocznej, któraby wystarczała.
— Dziękuję ci Oskari. Nie mam zbyt wielkich wymagań, chciałabym tylko nie dożyć chwili, kiedy trzebaby sprzedawać coś więcej z Hurlestone-House nadto, co już sprzedane.
— O tem niema mowy — odrzekł Horski, dopalając cygaro.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W obszernej sypialni panował dyskretny półmrok. Lampa wisząca, ogromna jak balon, rzucała mieniące się srebrzysto zielone światła na stare, lecz jeszcze cenne makaty na ścianach, na plafon malowany w sceny mitologiczne erotycznej treści, na miękkie, niziutkie meble, na kobierzec jasny, jakby zarzucony pastelowemi kwiatami, wreszcie na postać białą Andzi, siedzącą przed kominkiem. Za żelazną kratką palił się ogień wesoły, ciskał w górę jaskrawe języki płomienia. Kominek ten był fragmentem odróżniającym się od całości świetnej niegdyś komnaty, z królującemi przy głównej ścianie łóżkami, zdobnemi w bogate rzeźby i inkrustacje. Makaty perłowo-liljowe, stare i miejscami spłowiałe opadały z wysoka po bokach łóżek, tworząc kopulasty baldachim. Na gzymsie kominka, więdły fiołki w majolikowych wazach i ze słojów wykwitały smukłe, białe irysy.
Andzia była zapatrzona w płomień. Opływały ją białe koronki szlafroczka, z których wysunięta ręka do łokcia, podpierająca głowę miała kształt przepyszny, rzeźbiony i koloryt ciepły, świadczący o młodej, wartkiej krwi pod skórą delikatną i białą.
Przez okna przysłonięte ciężkiemi storami, przebijał się huk monotonny morza, słychać było łoskot pojedyńczych fal