bnym stylu niż Olelkowicz, ale również klasyczny. Andzia ma wogóle dobry gust, nie dziwiłam jej się wcale, że Jan był dla niej obojętny.
— Jak on śmiał bez mego pozwolenia, bez zapytania... jak śmiał!
— O panie łaskawy, za wielkie wymaganie od Horskiego, zresztą to raczej od Andzi zależało, ona jest pełnoletnią, przytem po wypadkach z przed kilku laty... Pan rozumie?...
Kościesza zsiniał.
— Ale mówmy o czem innem. Po co poruszać przykre wspomnienia. Ślub Andzi mógł pana... wzruszyć, jednak to chyba nie tragedja? Stało się. Więc pan dziś zaledwo przyjechał do Monte i jakież zrobiło na panu wrażenie?
Kościesza wstał.
— Żegnam panią — rzekł podając jej rękę porywczo.
— Co? pan odchodzi? Ale cóż znowu! nigdy na to nie pozwolę! Zostanie pan u mnie, wypocznie, uspokoi się. Tak, drogi panie, iść nie wolno, wszak prosi pana o to dawna Lorcia, chociaż łobuz, ale dobra dziewczyna. Proszę, proszę usiąść. O tak, tak, złoty panie Teodorze. Zaraz nam tu dadzą podwieczorek. Porozmawiamy sobie o dawnych czasach... Nie chce pan?... no to nie. Proszę Andzi nie wspominać, to już niema o czem mówić. Chce pan, pokażę panu Monte-Carlo i cały ten nasz cudny brzeg słoneczny...
Nordicowa świegotała bez przerwy, wdzięczyła się do Kościeszy, otaczała go serdecznością, zawsze jednak z odcieniem wyraźnej kokieterji, która nie uszła jego uwagi. Pomimo ciężkiego strapienia pochlebiało mu to wielce, piękność i zalotność Lory wywierała na nim silny wpływ. Wściekłość na Andzię i rozdrażnienie przeistaczało się w podnietę nerwów. Kościesza rozchmurzył się nieco, z podełba jeszcze patrzał na Lorę, lecz wzrok gorzał mu coraz więcej...
— Kokietuje mnie, wyraźnie mnie kokietuje... Czyżby?... — myślał.
Lora zaś z umiejętnością wytwornej w tym kierunku mistrzyni drażniła Kościeszę, przybierana coraz ponętniejsze pozy i miny, dobierając odpowiednie tematy do rozmowy.
Po podwieczorku zaproponowała spacer samochodem. Kościesza wzdragał się, ale zwyciężyła. Pojechali brzegiem morza aż do Antibes. Ruch, gwar wielkoświatowy, luks i bogactwo, widne tu na każdym kroku, działało na Kościeszę drażniąco. Obecność strojnej i tak pięknej kobiety, jej wdzięk do niego skierowany dodawał reszty. Kościesza przeżywał jakby złoty sen, gniew, oburzenie na Andzię zbladło na razie; Lora brała go swą zmysłową zalotnością, nęciła, burzyła mu krew.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/217
Ta strona została skorygowana.