Gdy zauważyła, że dosyć szampana, zwróciła się do Kościeszy z kocią miną, jakby trochę poddańczą, jakby zdając się na jego łaskę i niełaskę.
— Co pan woli teraz, czy Kasyno i partję ruletki, czy też spędzenie reszty wieczoru u mnie... we dwójkę.
Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, mrużąc oczy i wyciągając szyję ponętnie.
Kościesza poczuł mrówki na grzbiecie, przeczucie rozkoszne buchnęło mu do głowyy. Zapłonął, jak młodzieniec, i od rzekł z pasją.
— A nie! nie Kasyno! marzę o przemiłem sam na sam z piękną... Lorcią i... jeśli ona zechce.
— Ależ owszem, to się zgadza z mojemi zamiarami na dzisiaj. Jedźmy do mnie, tak najlepiej.
Kościesza był olśniony.
W automobilu łasił się do Lory, całował ją po rękach i bełkotał czułości. Ona nie broniła.
W willi Nordicowa znikła na chwilę. Wróciła w nowem przebraniu; miała na sobie negliż koronkowy, jak pajęczyna, opadający lekko, niby grecka szata, z jej obnażonych ramion. Włosy puszczone wolne ujęte były w złotą obręcz, na nogach sandałki purpurowe, wysoko sznurowane. Na małej tacce niosła wonne cygara, kawę parującą i likiery. Nalała filiżanki czarnym wrzątkiem i spytała wdzięcznie towarzysza jakiego chce likieru.
— Wszyst... wszystko jedno — odrzekł drżącemi wargami.
Kościesza tracił głowę. Palił cygaro o jakiem nie miał wyobrażenia i siedział na taborecie obok Lory, ponętnie ułożonej na szezlongu. Ona wabiła go bez przerwy, sama już podniecona szampanem i swoją grą. Prowadzili rozmowę lekką, dwuznaczną i bardzo swobodną. Kościesza coraz był natarczywszym, całował gęsto i coraz wyżej ręce Lory, sięgał twarzą, spoconą i bladą do jej ramion toczonych. Oddech jego prędki, przepojony winem oblewał ją wstrętem. Ale jeszcze zwlekała.
Nareszcie, gdy Kościesza musnął ustami osadę jej szyi zerwała się z szezlonga.
— Pokażę panu moje mieszkanie... i... sypialnię. Chce pan? Chodźmy.
Pobiegła naprzód, Kościesza półprzytomny, jak pijany, powlókł się za nią.
Pokazywała mu salony, ale on widział tylko jej ramiona i jej nogi różowe, wysuwające się z fal pajęczych negliżu.
Przepych sypialni zdumiał go i rozjątrzył silniej jego zmysły. Podsuwał się do Lory, ze żbiczym wyzutym wzrokiem; usta sine mamrotały jakieś słowa lubieżne, ręce otwierały się do uścisku.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/219
Ta strona została skorygowana.