Wieczorem były tańce, bardzo huczne. Kolację podano na tarasie parkowym, wzniesionym na górze, opadającej ku rzece prawie prostopadle. U stóp góry, tuż po za drogą płynęła Słucz rozmigotana od księżyca i świateł z tarasu. Nad stołami zwieszały się festony zieleni i kwiecia.
Drohobycki siadł przy końcu stołu i obserwował towarzystwo biesiadujące.
Anazia słuchała biernie szerokiego opowiadania swego towarzysza, Anglika, o przemyśle angielskim i angielskiej przedsiębiorczości. Wzrok młodej kobiety błąkał się po falach rzeki. Myśl i dusza Andzi odleciały daleko od tej uczty wspaniałej i od zebranych tu ludzi.
Drohobycki usiłował odgadywać kierunek tej duchowej ucieczki, nie mógł się jednakże skupić, gdyż uwagę jego odwracały inne szczegóły.
Horski kokietował swą sąsiadkę, młodą przystojną mężateczkę, prawiąc jej komplementy niewybredne i ciesząc się ironicznemi oczyma z zażenowania prowincjonalnej piękności, biorącej wszystko na serjo. Twarz Horskiego przypominała szydzącego satyra, który igra z naiwnym kobieciątkiem. Mężateczka puszczała się na dowcipy coraz śmielsze. Była pewna, że odwagą swego języka czaruje takiego światowca jak Horski, że to jest właśnie wielkopański szyk i należy do dobrego tonu. Jej mąż siedzący obok Katy Horskiej, miał minę wielce poważną, słuchając wywodów Katy, o ruchu kobiecym w Anglji, o meetingach, o związku sufrażystek. Rozmawiano po francusku i obywatel pocił się, aby z wybornej paryskiej francuzczyzny wyłowić zdania zrozumiałe.
Drohobycki obserwował dalej. Zauważył, że Wołyniacy wogóle zachowywali się poprawnie ale dość hałaśliwie, Anglicy zaś bardzo spokojnie z typową powściągliwością albiońskiej rasy. Wśród Wołyniaków odczuwało się temperament, nieokiełznaną bujną naturę, wrażliwość, zapał, czasem dobroduszność i przesadzoną rubaszność. U Anglików zawsze jednakowy takt, wielka pewność siebie i zimna obojętność na wszystko co nie angielskie. Wołyniacy byli dla dam aż nazbyt ugrzecznieni. Anglicy chłodno uprzejmi, bez rozrzewnień. Wołyniacy bawili Anglików gościnnie, z całej duszy, wchodząc niejako w rolę gospodarzy całego Wołynia i chcąc, aby goście wywieźli z ich kraju miłe wrażenie. Inaczej Anglicy. Ci czuli się jakby panami świata, którzy raczyli odwiedzić skromną prowincję zagrzebaną w kącie, w lasach i stepach. Piękny, żyzny kraj, lecz niezdarnie wyzyskiwany, właściwie jeszcze dziewiczy, bo go ludzie tutejsi nie potrafią podnieść. Ci ludzie weseli jak dzieci rozbawione, niezrozumiale serdeczni i barbarzyńsko szczerzy. Trzeba im pobłażać, są jeszcze tacy pochopni do zachwytów, taka w nich świeżość, nie można ich brać na serjo lu-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/233
Ta strona została skorygowana.