— Jak śmiałeś to zrobić, jak śmiałeś! Świętokradztwo! Grzech!... On... tu zginął, skonał, chyba nie wiesz?... A ty... ty....
Horski oderwał dłonie Anny od jej skroni i zdusił jak w kleszczach żelaznych. Twarz pełną ironji i bezczelności przysunął tuż do jej twarzy, z ust jego wydobywał się wark głuchy.
— Wiem, jakie to miejsce, wiem doskonale!... twoja świątynia?... boisz się jej sprofanować?... moje pieszczoty są profanacją tego miejsca?...Ty... ty bezwstydna!... ty...
— Oskarze!
— Milcz! Jesteś moją żoną, nie masz prawa rozmyślać o tamtym, wytwarzać sobie świątynie, nastroje, odgrzebywać przeszłość. Niewolnicą moją jesteś! Rozumiesz! Musisz mi być powolną zawsze i wszędzie, gdzie zechcę, gdzie zapragnę cię mieć. Dość wizji przeszłości, nie pozwalam na żadne marzenia. Skończyło się! Jesteś moją wyłącznie i o tem pamiętaj.
— Złamiesz mi ręce, puść — jęknęła półprzytomnie z przerażenia.
Oskar chwycił ją w ramiona z dziką pasją, ze zwierzęcym pomrukiem wściekłości i zmysłowego szału przycisnął ją do grubego pnia dębu i całował zachłannie z piekielną żądzą, z brutalnością, jakby chciał ją zagryść pocałunkami, zadławić w uściskach. Usta jej gniótł aż do fizycznego bólu, łapał zębami jej wargi płonące, wżerał się w nie jak tygrys, żłopiący krew rozszarpanej ofiary.
Anna opierała się rozpaczliwie, lecz bez skutku. Oburzona do najwyższego stopnia, osłabła. On, trzymając ją silnie, mówił jej w samą twarz wściekłym głosem.
— Zniewolę cię zawsze, ile razy zapragnę, musisz mi być posłuszna! właśnie tu, w tej twojej świątyni, pod tym dębem — świętym chciałem cię mieć w swej mocy i mam. Gdybym zażądał więcej, musiałabyś również uledz. Gdybyśmy byli sami, byłbym bezwzględnym...
— Już nim jesteś!! — krzyknęła wzburzona do ostateczności, groźna, odpychając go od siebie z niesłychaną siłą. — Jesteś bezczelny, dziki jak zwierz. Toś ty bezwstydny! Dopiąłeś celu brutalnie, jak zmysłowiec, bez odczucia mnie, bez uwagi na mój opór. Nie uszanowałeś...
— Twej świątyni! Hahaha! — szatańsko zabrzmiał jego śmiech. — Już koniec! Wszelkie głupie idylle podepczę zawsze. Nie chcę rywalizować z mrzonkami twej przeszłości. — Drwię sobie z twoich świątyń i pamiątek!
— Ale ja nie drwię! Wydrzeć ich sobie nie pozwolę nigdy! Ty masz moje ciało, to ci wystarczy, tego ci nie zbrukam, nawet myślą nie skalam, ale duch mój, ty u mnie tego nie potrzebujesz. Czy ty dbasz o moją duszę?... O! gdybyś dbał! Ale ty... ty...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/244
Ta strona została skorygowana.