— Która godzina?...
— Kwadrans po jedenastej.
— Czy panna Tarło poszła do siebie.
— Tak, pani.
— To dobrze. Idę do wanny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hańdzia źle się czuła w pysznem mieszkaniu pani von Bredov. Nie mogła się oswoić z atmosferą panującą tu, duszno było jej i niespokojnie. Miny lokajów ironiczno-bezczelne, niesmaczne uśmiechy subretek dokuczały Hańdzi. Męczyły ją przytem ciągłe zebrania w salonie Lory, nie gustowała w nich. Mężczyźni byli zbyt obcesowi, wzrok ich obrażał Hańdzię. Chociaż unikała ich starannie, jednak towarzystwo to stało się dla niej nieznośnem. Kobiety raziły ją tembardziej. Wszystkie te wielkie damy, zachowaniem się i wyglądem nasuwały wątpliwości co do swej dystynkcji. Stroje bezwstydne, kosmetyki na twarzach, rozmowy i ruchy zbyt swobodne, często wprost wyzute, robiły na Andzi wrażenie, że się dostała do jakiejś jaskini. Zauważyła prędko, że i ją uważają za coś cudzego, nie liczono się z nią, ale ją krytykowano. Była tu intruzem. Częste, dzienne prawie wycieczki do Kasyna, gra w ruletę, roznamiętnienie towarzystwa hazardem, napawało Tarłównę obrzydzeniem do tych ludzi. Po tygodniowym pobycie uczuła przesyt i mękę; rozgoryczenie do Lory spotęgowało ten niesmak. Andzia nie mogła darować kuzynce jej sposobu życia i środowiska, w którem się obracała. Ciążyła Andzi myśl, że i tu spotkał ją zawód, że dawna Lora jakkolwiek zawsze zdradzająca zbyt śmiałe poglądy, zawsze cyniczna, ale jakaś swoja, teraz wyłączyła się zupełnie, stawiając mur pomiędzy sobą i towarzyszką lat dziecinnych i młodzieńczych. Lora postępowaniem swem nie obiecywała nigdy zjednoczyć się z Hańdzią duchowo, ale jednak dawniej była bliższą, bardziej siostrzaną, obecnie wiał od niej chłód na Andzię i mroził ją.
Tarłówna uciekała na częste wycieczki, samotne, do miejsc ustronnych, rzadziej uczęszczanych przez gwarną publikę. Panna Niemojska zwykle nie towarzyszyła jej, nie mogąc chodzić, ona więc zostawała na tarasach, które były dla starej nauczycielki szczytem piękna i marzeń. Siedząc na ławce, odwrócona do morza, z gazetą lub książką w ręku potrafiłaby przetrwać tak cały dzień. Słońce grzało, morze mieniło się tęczowo, szum fal rytmiczny kołysał słodko duszę panny Eweliny.
Andzia nie lubiła tarasów. Za dużo ludzi, hałasu, ciągła, sucha strzelanina do gołębi, nisko nad morzem, mordowanie bezmyślne niewinnych ptaków, huk tramwajów, częsty łoskot pędzącego pod tarasami pociągu, przeraźliwe ryki samochodów. I zresztą znowu tłum, wprawdzie mniej zahypnotyzowany grą,