sca, podrywa... Melodja stepu woła ją ku sobie... Och, jak wabi słodki szelest stokroci polnych... jakże falują trawy, ukochane trawy wilczarskie.
Skrzydła rosną, zrywają się do lotu...
... Już... już... zaraz unoszą...
...Do kwiatów... do Jędrka!...
Rozwinęły się skrzydła... chrzęszczą...
... Tam nieście... na stęp!...
Jednym susem szalonym rzuciła się naprzód...
Głuchy krzyk, jakiś obcy, nie jej własny i silna zapora. Coś ją porwało w pół niby, w obręcze żelazne... zatrzymało, jakby wbiło w skałę.
Ocknęła się momentalnie. Stała przy samej barjerce, zwieszona nad nią, zawiśnięta prawie nad przepaścią.
Oczy pobiegły w dół, krew uderzyła do mózgu. Obręcze trzymały ją silnie. Głos obcy, barytonowy w brzmieniu, przemówił tuż za nią.
— Qu‘avez-vous?... Etes-vous desesperée,. ou un cauchemar, vous tourmente-t‘il?...
Oprzytomniała zupełnie, odwróciła się uwolniona z silnych więzów...
Stał przy niej nieznajomy z Vintimilli, oczy ciemno-siwe, zielonkawe, wświdrowywał badawczo w jej spłoszone źrenice. Na twarzy zimnej malowało się pewne przerażenie w połączeniu ze zdumieniem.
Hańdzia przetarła oczy, odrzekła wolno, głosem drżącym.
— Non! C’etait une hallucination... Je me voyais sur les prés fleuris de mon pays natal, la Pologne...
— La Pologne?!... Ach! elle reve toujours!...