twarzy. Ze zdumieniem zauważyła, że i Andzia w rozmowie z nim staje się weselszą, mówi swobodnie, z ożywieniem, robi projekty. Serce starej nauczycielki zadrgało radością. Ucieszyła ją choćby drobna zmiana usposobienia na lepsze w ukochanej wychowance. Sama zaczęła przychylniej spoglądać na Horskiego i ze strachem wprawdzie o swe nogi, zgodziła się towarzyszyć im w wycieczkach. W salonie zwracano uwagę na rozmowę „dumnej Polki“ — tak nazywano Andzię — z Horskim, znanym tu bywalcem i grubym graczem w Kasyno, jakkolwiek nie namiętnym. Mówiono o nim, że jest pozbawiony nerwów; największe wygrane i przegrane nie wyprowadzały go z równowagi. Lekceważył grę, ignorował krupierów, nic sobie nie robiąc z ich obrażonych min. Widywano go czasem w towarzystwie pięknych kobiet, lecz zawsze z twarzą zimną, z bezzapalnem zachowaniem się.
Wiedziano, że jest Polakiem i obecną sympatję jego dla Tarłówny, którą odczuto, komentowano sobie tożsamością rasy. Hańdzia zwracała tu uwagę, lecz nie była zachęcającą, nie podniecała. Mężczyźni śledzili ją z daleka, podziwiali jej wdzięk, nawet w smutku zawarty, lecz nie śmieli jakoś natarczywiej z nią postępować. Wszelkie próby flirtu, wszelkie sposoby rozruszania jej i zastosowania do własnych wymagań chybiły celu. Andzia nie odpowiadała typowi kobiet, łatwych do zdobycia na partnerkę wesołej i pustej zabawy. Jej smutek uderzający wszystkich — zrażał, jej oczy tęskne wzbudzały żal, że nie igrają w nich djabliki grzechu. W gronach męskich szeptano o niej, że byłaby cudowną, gdyby wzbudzić w niej jakąś namiętność, taka uroda wymaga płomienia, żaru wewnętrznego, do tego jest stworzoną, jest zaś jakby śniegiem zawiana.
Ale do wzbudzenia takich płomieni nikt nie miał odwagi. Czekano, aż ta śnieżno-biała, mroźna powłoka roztaje trochę na Riwjerze, aż ta Polka harda zarazi się nieco gorączką tutejszego świata, wówczas można będzie przystąpić śmielej, do zupełnego wypolerowania jej na własną modłę. Czekano, nie zostawiając jej na boku, zbyt ładną była na to by ją zaniechać i pominąć. Trzeba naprzód oswoić. Aż oto nagle Horski, zimny Polak-Anglik, zdawałoby się, wygasły wulkan, może tylko lodowiec, porusza w niej pewne żywsze odbłyski. Jej oczy mają mniej groźną czarność, usta zdobyły uśmiech bardzo wdzięczny, znać, że nie kokieteryjny, lecz naturalny, ale jednak Horski go wywołał.
Paru mężczyzn zaniepokojonych domniemanym tryumfem Horskiego, odsunęło się z grupy otaczających Lorę i podeszło do Tarłówny. Jeden z nich hrabia włoski, wsadził monokl w oko, krzywiąc połowę twarzy tak potwornie, że wyglądała jakby kawałek miękkiej materji, w którą wbito ćwiek: zmarszczona była i sfałdowana. Przez szkło monokla patrzało na Andzię małe czarne oczko niby pieprzyk, drugie było zamknięte.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/37
Ta strona została skorygowana.