Miniaturowa lokomotywka kolejki zębatej, gwizdnęła przejmującym dyszkantem i sapiąc jęła pracować. Popychała przed sobą jeden wagonik, nakryty płaskim dachem bez ścian i parła go w górę, po torze złożonym z trzech szyn, z trybową po środku. Na przednięj platformie, pod daszkiem wystającym, Andzia i Horski stali przy balustradzie żelaznej, panna Ewelina siedziała w wagonie. Horski rzekł:
— Zaczynamy piąć się coraz wyżej. Nie boi się pani przepaści?...
— Nie, zresztą gdybyśmy się tu wykoleili, nie ocalał by chyba nikt. Śmierć na miejscu. A to już strasznem nie jest.
Tarłówna wpatrywała się w przepaście z natężoną uwagą. Czarne jej źrenice pałały.
— Niech pan spojrzy jak wygląda stąd Monte-Carlo, jak gniazda jaskółcze; Kasyno śmiesznie małe, a morze?... Doprawdy tu jest cudnie.
Horski milczał.
Andzia podniosła wzrok na niego, stał obok, patrząc na jej rękę opartą na balustradzie.
— Rasową ma pani rękę, klasyczną, taka ręka...
— Nie podziwia pan widoku?...
— Znam go zbyt dobrze. Dlaczego pani przerwała?... Ja nie chciałem mówić komplementów, że pani ręka mogłaby uszczęśliwić tego, komu pani ją odda, że sprawiałaby przyjemność całującemu ją, wcale nie to miałem na myśli. Nie jestem pani adoratorem.
— Gdybym go w panu zauważyła przestałabym natychmiast z nim przebywać — odrzekła chłodno.
— A! to znowu ciekawy szczegół. Wytłumaczy mi to pani później. Tymczasem nie przeszkadzam w obserwowaniu krajobrazu. Widzi pani na dole, na tych grzędach ułożonych jak schody, wino rośnie i tytoń.
— Ach prawda! Jakież małe winnice i plantacje. Tu mieszkałabym z ochotą.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/39
Ta strona została skorygowana.
V.
La Turbie.