chciwością. Dzika natura dokoła czarowała ją uśmierzając tęsknicę jej duszy. Horski nie drażnił jej, jak inni mężczyźni, znajomi Lory, nie narzucał się jej, widząc, że jest zamyślona, szedł obok, nic nie mówiąc, zimny jak automat, z cygarem Hawanna w ustach. Andzia lubiła wonny, siwawy dymek, który omotywał głowę Horskiego, przyzwyczaiła się do jego chłodu, wolała to, niż zapały innych znajomych. Czuła się przy nim spokojną i bezpieczniejszą. Idąc tak w milczeniu minęli hotel, pokręcili się trochę na placu przed nim, i poszli dalej, już po dzikiej i kamienistej dróżce nad przepaściami. Bawiło się tam kilku chłopczyków, oberwańców, którzy zaraz ofiarowali turystom swe usługi, prosząc o kilka centimów za przeprowadzenie po stromej ścianie skały. Andzia zaczęła z nimi rozmowę, zabawni byli robiąc dziwaczne grymasy i żebrząc o centimy. Horski zaspokoił ich chciwość, wtedy pobili się, wymyślając sobie okropną francuzczyzną.
— Siądźmy tu na kamieniach, na tych dużych, białych.
— Czy pani zmęczona?
— Nie, ale tak tu jest pysznie, cóż za widok niezrównany.
Tarłówna siadła na głazie. Horski stanął przy niej.
— Zauważyłem, że pani lubi dziką przyrodę, jest pani weselszą w tych skałach i nad przepaściami niż nąprzykład w Kasynie.
— Nie lubię tamtego gwaru i tłumu; dziwnie mnie ludzie drażnią, tam ich takie mnóstwo.
— I to spostrzegłem w pani, zamiłowanie do samotności. Niezwykły objaw w takiej młodej i pięknej osobie. Znowu obraza w oczach?... Powtarzam, że nie mówię komplementów. Chyba nie można wymagać, aby ktoś na to co jest piękne mówił, że jest brzydkie? Patrzę na panią ze stanowiska artysty, jak na dzieło sztuki, dla mnie nawet oświetlenie tego obrazu nie razi, dla innych jest może nazbyt... w cieniu.
Podniosła na niego oczy zdziwione. Stał obok niej i patrzał na nią z góry, z pod wpółprzymkniętych powiek. Przeszył ją ten wzrok matowy na wskroś, opuściła rzęsy, on mówił.
— Pani postać w pełnym blasku, rzec można w świetle tak jaskrawem, jak... pani Lora naprzykład, możeby właśnie przygasła, zmieniłaby swój charakter. Ach, pani nie lubi tego tematu! Ale proszę się teraz wytłumaczyć, dlaczego moja adoracja, gdybym ją pani okazywał, raziła by ją, do tego stopnia, że niechciałaby pani ze mną przebywać? Proszę o szczerą odpowiedź.
— Owszem. Oto nie miałabym już do pana zaufania.
Uniósł lekko kapelusza.
— Dziękuję za istniejące, okupiam je wprawdzie grubym kosztem.
Na ustach jego błąkał się blady uśmiech.
Andzia powstała.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/41
Ta strona została skorygowana.