Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/44

Ta strona została skorygowana.

maicały monotonję zaułka. Przy Porte Romaine zatrzymali się dłużej. Horski objaśniał epokę pochodzenia bramy, Andzia zaś na pół słuchając wpadła w smutną zadumę. Zakątek ten przypomniał jej nagłe jeden fragment z zamku w Temnym hradzie. Posępny cień wspomnień żałobnych zawisł nad nią, pogrążając ją w mroku. Przysunęła się do bramy i oparła głowę profilem o kamienne jej sklepienie. Kapelusz z woalem trzymała w ręku, bujne sploty czarno-lśniących włosów, przyciśnięte do starego muru, miały w sobie świeżość kwiatów wiosennych i twarz zaróżowiona ze zmęczenia, była jak kwiat młody i wonny. Przy gruzach bramy starożytnej, postać Andzi zdrobniała, cicha była, jakaś, potulna, niby dziecko strwożone. Oczy przymknęły się pod grozą napływających wizji z Temnęgo hradu, myśl uleciała w ciemny bór, oszroniony sadzią mroźną, pod dąb rozłożysty, na którym wisiał teraz metalowy krzyżyk. Pod tym dębem...
Horski przyglądał się Andzi i odczuł, że ona rozwija przed sobą swój sztandar żałobny. Usunął się cicho, aby jej nie przeszkadzać, prędko wyjął z kieszeni malutki aparacik fotograficzyn i nastawił na Andzię.
Cichy trzask ocucił ją. Uniosła głowę, spojrzała bystro. Dostrzegła jak Horski chował do kieszeni małe, czarne pudełeczko.
— Co to było, panie?...
— Nic nadzwyczajnego, zdjąłem panią na tle tej bramy.
— Po co pan to zrobił?... — spytała go z takim żalem, aż się zdziwił.
— Najpierw dlatego, że... przyszła mi taka fantazja, chciałem mieć pani podobiznę, a przytem zaduma pani pod tą bramą była tak malownicza, powiem charakterystyczna, jak dwa kontrasty, coś jak wiosna w ruinach, że nie oparłem się pokusie. Tembardziej, że i wiosna nie była zupełnie wiosną, postać pani skarżyła się tym zwaliskom na... tęsknotę życia.
Ona tknięta trafnością jego obserwacji szepnęła.
— Tęsknotę, to za mało, raczej tragedję. Ale... wyśmiewał pan Angielki, tymczasem i sam bez kodaka ani rusz.
— Lecz używam go tylko w razach wyjątkowych.
Zwiedzili mały kościółek na stoku góry, zbłądzili w jakimś ciasnym dziedzińczyku, z którego wiodły uliczki jak rynsztoki, czerniały w domach niechlujne czeluście wejściowych drzwi, pięły się schodki. W jednych drzwiach ciemnych jak nora bawił się kamykami malec osmolony z głową czarną i jak wiecha rozczochraną. Wielkie gałki oczów, koloru węgla, utkwił w przybyszów i bełkotał coś pod noskiem. W okienku na piętrze pojawiła się młoda dziewczyna, również czarniawa i pilnie przypatrywała się Andzi i Horskiemu. Ciasno tu było, brudno, nędznie.
— Uciekajmy stąd prędzej — rzekła Tarłówna. Policzki jej zbladły, oczy świeciły gorączką.