— Teraz pani ironizuje z moich dogmatów. Ja pomimo to powtarzam, że wszelkie apokalipsy z Pisma Świętego są to cudne legendy, nadające natchnienia do dzieł sztuki i to cała ich wartość. Dla mnie apokalipsą taką jest odkrycie Ameryki, nauka Kopernika, awiatyka, wynalazki Stephensona, Gutenberga, Edisona i tem podobne odkrycia. Napoleon Bonaparte to także objawienie świata, to nie poezja.
— Sądząc ze wszystkiego, co pan powiedział możnaby przypuszczać, ze i Chrystusa uznaje pan tylko z tego samego stanowiska, — rzekła Andzia sucho.
— A tak, niezaprzeczenie wielki genjusz. Panią to drażni, dajmy spokój tej rozmowie. Zapomnieliśmy o naszym cerberze; panna Niemojska już chyba odpoczęła przy stacji tramwajowej?... Nie przypominałbym jej, gdyby nie zachód słońca; mamy przed sobą zwiedzenie grot w Sante Romin.
— Najpierw obiecaliśmy Lińci, że po zwiedzeniu pieszem, obwieziemy ją fiakrem po Cap Martin.
— Widzi pani, ile jeszcze obowiązków względem panny Eweliny. Pożegnajmy się z obeliskiem Elżbiety i wędrujmy dalej.
— Ja tu jeszcze powrócę — szepnęła Anna. Miejsce to dziwnie nastraja do samotnych rozmyślań.
— Wskazówka dla mnie, żebym się więcej nie narzucał — mruknął Horski.
— Nie miałam tego na myśli, proszę wierzyć. Gdyby mnie nużyło towarzystwo pana, potrafiłabym uwolnić się od niego w inny sposób.
— Wbrew mej zasadzie, nie ufania kobietom, pani jednak wierzę. Tu nastraja panią las, wprawdzie oliwki i pinje zamiast dębów i sosen wołyńskich to nie złudzenie, lecz szum bliskiego a niewidzialnego morza z tym gajem zieleni tworzy pewien akord nasuwający wspomnienia. Czy pani całą istotą nie stanie na Riwierze? czy zawsze będzie rozdwojenie ducha z ciałem na korzyść Wołynia?...
— Przesadza pan moją tęsknotę. Tam jest moja świątynia, do niej modlitwą zabiegam, myślą. Tu żyję realnie.
— Ale nie wsiąka pani w tutejszą atmosferę.
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Czy to byłoby lepsze?...
Horski uważnie przytrzymał ją wzrokiem.
— Dla innych tak, bo łatwiejsze. Ja osobiście wolę odrębność pani, to ciekawsze i... trudniejsze — dokończył cicho.
Andzia dostrzegła w jego źrenicach coś, co ją skłoniło do opuszczenia powiek. Czuła, że on patrzy na jej rzęsy opadłe na policzki i opływał ją zwolna... zwolna gorący rumieniec.
Szli w milczeniu po ulicy gładkiej, wśród mnóstwa drzew z obu stron rosnących. Gaj oliwny rozpościerał się dokoła; cięte
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/55
Ta strona została skorygowana.