Andzia obejrzała się. Nieznajomy mężczyzna szedł za nimi i przeprowadzał ich wzrokiem aż do zakrętu. Nordica mówił do Lory:
— Czy w takich warunkach powierzyłabyś mi ster, Loro?...
— Och, za nic! Bałam się, że stracisz przytomność, mając... piękne kobiety za sobą, a cóż dopiero... obok.
— Dziwi mnie twoje obecnie zaufanie.
— Pan Horski jest przedewszystkiem sportsmenem.
— Bien, bien, ale sporty bywają różne.
— Rozczarowanie może przyjść kosztem naszych kości — zaśmiał się Humbert.
Horski i Tarłówna milczeli; on prowadził automobil, wprawnie i zręcznie, snać obeznany z motorem, jakby z ujeżdżonym wierzchowcem. Patrzał przed siebie zimnym wzrokiem, lecz Andzia zauważyła, że jest czujny wyjątkowo i uważny. Doznała wielkiej rozkoszy w tej jeździe zawrotnie szybkiej. Tafla szklanna na przodzie chroniła ją od wiatru, pęd trochę odurzał. Biały woal gazowy łopotał dokoła jej kapelusza, furkając na wietrze, jak skrzydła ptaka. Było jej dobrze, tak jakoś inaczej niż dotąd, bardzo dawno nie odczuwała podobnej swobody.
Minęli pędem plac Kasyna, impetycznie spłynęli po nad morzem, z góry, na bulwar Condamine, wpadli w ulicę Monaco, okrążyli skałę z pałacem książęcym i gnali drogą tramwajową, powyżej toru kolejowego do Cap d‘Ail, dalej i dalej...
Andzia wydawała co chwila okrzyki podziwu, Horski wymieniał nazwy przebywanych miejscowości, uśmiechał się czasem, słysząc jej zachwyty.
Gdy wjechali na wielkie skały, pomiędzy Eze i Beaulieu, Andzia oniemiała z wrażenia. Pionowe wyżyny, nad morzem, jak piramidy opasywała, niby obręczą, droga kołowa, strzeżona od przepaści morskiej, niskim, grubym murem. Droga ta pięła się w górę, wiła, zataczała elipsy, łagodnie spadała na dół i znowu biegła wzwyż. Tramwaje żółte, widocznie z oddali, wyglądały niby duże żuki łażące po skałach, automobile śmigały jak czerwone mrówki. Dołem, tuż nad brzegiem, huczały pociągi, wpadając w tunele pod temi właśnie skałami, po których szła droga kołowa. Andzia ujrzała nad sobą olbrzymi złom skalny, zwieszony nad szosą, zdawało się, że bryła straci równowagę, że lada chwila runie, zagrzebując drogę i jadących po niej ludzi. Tarłówna podniosła głowę, lecz nie dojrzała wierzchołka skały, byli jakby pod jej sklępieniem. Spojrzała na lewo, tu znów poza murkiem, wyglądającym niby opasanie tasiemką wobec gmachu skały, od razu morze, sinoblękitne pianą na kamienie plujące. Skała i morze, naprzeciw znowu taka sama skalna wyżyna i żwawo pełzające żuki tramwaje. Na dole pod skałą naprzeciw widać czarną czeluść tunelu.
— Ach, panie, tu jest bajecznie! Tu chyba jeszcze wyżej
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/67
Ta strona została skorygowana.