— Zasłaniają mi czasem wzrok... różowe łuny.
Powiedział to takim tonem i z takim wyrazem twarzy, jakby istotnie mówił o jakiejś realnej przeszkodzie.
Anna chciała pokryć zmieszanie.
— Niech pan zrobi jaką... katastrofę.
— Chce pani tego?...
— Chcę.
— Zgoda. Wysadzamy wszystkich przed Palais de la Jetée i jedziemy sami... do Antibes.
Tarłówna spoważniała w jednej chwili. Rumieniec zniknął, pojawiła się na czole, zmarszczka pionowa, skupiająca ku sobie nieco skośne brwi.
Z ulicy szerokiej wpadli na Promenade des Anglais. Roztwarła się perspektywa morska, jakby odłam niebios spadły na ziemię. Horski zrobił elegancki, zamaszysty zawrót samojazdem i stanął tuż przy trotuarzę, naprzeciw wielkiego pawilonu z kopułą, na wbitych w morze słupach, do którego wiódł pomost.
— Jesteśmy na miejscu — zawołano.
Zbliżył się szofer, oczekujący na maszynę i odebrał ją z rąk Horskiego.
Oskar pomógł Andzi wysiąść.
— Gniewa się pani?...
— Żałuję, że z panem jechałam...
— Och, no, niech pani nie żałuje, tam, z nimi byłoby gorzej...
Potwierdzenie jego słów Andzia miała natychmiast. Podeszła do niej panna Niemojska, blada, z twarzą lśniącą od potu, jakby zmęczoną.
— Co to Linci?...
Usunęły się trochę na bok.
— Ach, moje dziecko, jakie to szczęście, żeś ty z nimi nie jechała... To straszni ludzie!... ten Nordica... ten Humbert... albo Lora? Okropność — okropność!
— Cóż takiego?...
— Uszy mi więdły, powiadam ci, od tych rozmów, dwuznaczników anegdot, wyrażeń. Tacy bezczelni! Widząc, że się mienię na twarzy, tembardziej sadzili się na koncepty. I Lora... niedobra jednak. Jaki to inny człowiek Horski, znać, że Polak. Oho, już biegnie ten comte...
Humbert podszedł istotnie. Wołał z umizgiem.
— Z pod skrzydeł pana Horskiego pod skrzydła opiekunki?!... O nie, protestujemy! I nam się coś należy. Panie pozwolą na śniadanie, wewnątrz pawilonu. Trafiliśmy wybornie, jest jakaś uroczystość i koncert gra na estradzie w sali. Nordica i pan Horski zamawiają stoliki.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/71
Ta strona została skorygowana.