po śmierci ciotki musiała wrócić, ubłagana przez Ewelinę, niechcąc zresztą nowych skandalów, gdyby zamieszkała w Wilczarach. Zamiar taki był, lecz Ewelina do tego nie dopuściła.
Długie nieskończenie miesiące letnie i jesienne, wlokły się dla niej jakby przysłonięte szybą okopconą. Zajęcia w szkółce i ochronce, które Andzia namiętnie lubiła, park turzerogski i las, stawy w głuchej części sadu, parokrotne odwiedzenie Wilczar i Temnego hradu, wycieczki tragedji pełne do Dubowej, na grób Andrzeja, to był jej świat i obręb, w którym się obracała. Apatja jej rosła, wpadając w melancholję, Andzia mizerniała zastraszająco; jej neuroza przerażała Jana Smoczyńskiego, lecz nie umiał na to zaradzić.
I oto pewnego dnia, po świętach Bożego Narodzenia, Tarłówna uczuła przypływ energji dziwnej, pożądliwości czegoś nowego. Zdecydowała się jechać na Riwierę. Naglona listami od Lory, zapraszającej ją gwałtownie, z początku nie śmiała nawet o tem myśleć, bała się ludzi i świata. Lecz chwila twórcza niemal nadeszła, Andzia doznała pragnienia szalonego, co jak nakaz wewnętrzny, despotyczny, wołał w jej duszy... — Jedź!
Panna Ewelina zgodziła się chętnie towarzyszyć jej, chciała od dawna dla swej wychowanki jakiejś zmiany, aby wyrwać ją z tego stanu niepokojącego i nadać jej życiu pewną barwę cieplejszą. Kościesza robił trudności niesłychane, odradzał, awanturował się, terroryzując Andzię za ten „nowy wybryk“ jak się wyraził. Ale Jan najniespodziewaniej poparł projekt Andzi, pragnąc dla niej rozrywki, oraz wyzwolenia jej od Kościeszy. I wyjechała.
Lecz energja Tarlówny znikła prędko. Z Warszawy już chciała wracać na Wołyń, gwar wielkomiejski przeraził ją, zapał jej ostygł. Na dworcu wiedeńskim w Warszawie, wsiadając do ekspresu, żegnała się z Janem tak żałośnie, jakby już na całe życie. Łzy spływały jej gęsto po bladych policzkach, lecz gdy on, widząc jej wrażenie, zaproponował, aby została i napomknął coś o ślubie, który możnaby przyspieszyć. Andzia szarpnęła się jakby ugodzona ostrzem.
— Nie! Muszę, muszę jechać!...
Płakała, gdy pociąg ruszył i pogrążyła się odrazu w swoją nirwanę. Pierwszy raz oczy jej błysnęły zachwytem, pierś wydała okrzyk radosny, gdy ekspres wpadł w góry Seemeryngu. Tarłówna pochłaniała widoki urocze panoramy górskiejj, nęciły ją przepaście, wabiły nieprzeparcie szczyty skalne i białe wiadukty, zwieszone nad rozpadlinami, w szczelinach skał. Pociąg wspinał się pracowicie na wyżyny, lokomotywa sapała jak potwór żyjący, zziajany ciężarem swego cielska. Andzia wolała, gdy spadali w dół, po stokach względnie stromych nad przepaściami, wówczas miała wrażenie, że się zaraz pociąg rozbije,
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/9
Ta strona została skorygowana.