Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

tnie, tylko panna Ewelina odmówiła stanowczo swegoi udziału, co właśnie uradowało Roberta nadzwyczajnie.
Prosił ją, mizdrzył się, całował po rękach, nalegając by jechała, wiedział, że nie pojedzie, bo już na morzu panna Ewelina czuła się nie dobrze i wzdychała do łóżka.
Pojechali we troje, Lora z mężem i Anna. Drogą wśród gór nad Monte-Carlo, samojazd mknął z chyżością jaskółki, przepaście i skały oświetlone jaśnią matowo-błękitnawą księżyca w pełni upajały Andzię swą nastrojowością. Lora była także jakby senna, tylko Nordica rozgadany wpatrywał się w Tarłównę z lubością zmysłową. Znajdował ją co raz piękniejszą. Podniecenie i walka w duszy Andzi zawarta cieniowała jej urodę najczarowniejszym retuszem. Ale na jej duchowości Nordica nie umiał się poznać, brał wszystko ze strony zmysłowej, lubieżnik ten był przekonany, że to on właśnie działa na dziewczynę pobudzająco, że drażni jej pragnienia. Wlepiał w nią swe czarne gałki oczów, których dominującym wyrazem była zwierzęca namiętność.
Andzia zwykle spostrzegłszy jego wzrok na sobie odwracała oczy ze wstrętem. Robert rozumiał to inaczej, że nie może znieść jego spojrzenia, bojąc się siły jego uroku.
W takich razach stawał się natarczywszym. Na spacerze w górach Anna nie widziała go prawie przed sobą, zatonęła oczyma w widokach fantastycznych przy świetle pełni, i duszą nie odrywała się od nich. Marzyła o baśniach dziwacznych, własne rojenia tworząc wśród skał rdzawych. Ogarniała ją fantazja gór, nieokreślona a silna, chciałaby śpiewać o górach, na szczytach rwać szarotki, błądzić w pieczarach, zaglądać do orlich gniazd. Samej stać się orłem na wirchach, widzieć zdala siedziby ludzkie, ale ich nie dotykać skrzydłami. Czy jednak wytrzymałaby teraz bez ludzi, samotnie?... Och nie, nie! Gdybyż naprawdę ulec metamorfozie zupełnej, zabić wspomnienia, tęsknotę zamienić w błogi spokój teraźniejszości i w nim trwać. Przeszłość i przyszłość wyrwać z mózgu na zawsze. Wtedy unikać ludzi, wtedy dążyć na szczyty skał, bratać się z orłami, żyć ich życiem, bujać wśród natury, samotnie. Dziś nie można, trzeba jeszcze gwaru, zabawy, w tem zanurza się wszystkie bóle, to koi żal.
— Patrz Andziu, na tę dolinę pod nami, jakaś mała woda migoce i tak tu jest dziwnie liljowo, drobne krzaczki czegoś tam i kamienie, jak kępy na moczarach...
Głos Lory rozwlekły dziwnie, wpłynął do ucha Andzi i wywołał lekki niepokój. Odwróciła głowę. Dolina zalana liljową poświatą, przypomina coś, opadają jakieś mgły, wyłania się mętne, mętne wspomnienie...
— Krasna duszohuba — mówi Lora.
Tarłówna zatrzęsła się.