Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/99

Ta strona została skorygowana.
X.
Inkwizytor.

Małe saneczki zaprzężone w mechatego konika, sunęły żwawo polną dróżką po śniegu mokrym jaki piana.
Chłopak w świtce i czapce rogatej wywijał batem nad szkapiną, goniąc oczyma stada rozkrakanych wron. Naprzeciw saneczek, w odległości paru wiorst, po tej samej drożynie Jan Smoczyński szedł krokiem prędkim i niecierpliwym. Z bladej twarzy młodzieńca wyzierało zmęczenie, oczy świeciły niezdrowym płomieniem. Krótki zarost jasny, okalający jego ostry, chudy profil, dodawał mu powagi nad wiek. Głowę miał pochyloną, zgiętą troszkę w karku, jakby pod ciężarem troski. Postawił kołnierz od kożuszka, ręce włożył w rękawy i tak przygarbiony dążył spiesznie, stawiając szerokie kroki po kopnej, oślizgłej drodze.
Ciche były pola wołyńskie pod białą powłoką zimy. Ostatnie śniegi przedwiosenne spadły obficie, pokryły siedziby ludzkie, głuche przestrzenie borów i pól, ale nie miały już w sobie mroźnej tężyzny; miękkie, wodniste puchy rozpływały się pod stopą ludzką, płozy sań czyniły w nich bruzdy głębokie, aż do czarnej ziemi.
Wiosna szła, niepewna jeszcze, lękliwa, poprzedzana tylko przez skowronka, trylującego nad martwotą łanów, niewyzwolonych od ciężaru zimy.
Pływały w powietrzu prądy nikłe, zapowiadały nadchodzący poranek roku. Jak przed świtem dnia zaczyna się ruch w naturze, tak i teraz było już coś w przestrzeni, co objawiało zbliżenie się dorocznej jutrzenki — wiosny. Chłód panował przejmujący, wilgoć buchała z ziemi, roniły ją chmury deszczem nabrzmiałe, słoty wisiały grożąc śniegom bezlitosną zagładą.
Jan podniósł głowę, badał wzrokiem przestrzeń przed sobą. Dojrzał w bliskiej perspektywie wysokie topole rezydencji turzerogskiej i szczyt wielkiego domu, zwanego pałacem. Na tle białych rozłogów odrzynały się ponuro drzewa parku, ściany