wydały jej się bardziej kolorowe, bardziej pachnące, powietrze szersze, pełne jakiejś weselnej muzyki, Awra Rawady — bajecznym zamkiem; z okien jego spoglądać zda się na nią rycerz, wódz, zwycięzca... Pierwszy raz zastanowiła się nad wartością życia własnego i łatwo doszła do wniosku, że jest ono piękne. W duszy jej rozrastała się pieśń mocna, triumfalna, chłonęła z rozkoszą blaski słoneczne, jakgdyby w potokach tej jaśni spływało na nią obficie wiosenne błogosławieństwo nieba. Zbudziła się w niej ochota do śpiewu, tańca, igraszek, do szalonego pędu w dal i aż do łez rozrzewnienia była komuś wdzięczna za te dziwne uczucia, lecz wyrazić ich nawet nie umiałaby.
Pewnego dnia, jak zwykle, doglądała rannych, ale była tak roztargniona, że obowiązek swój włożyła na hrabinę Inarę, sama zaś wybiegła do parku. Nęciły ją miejsca zaciszne, głuche, ścieżki mało uczęszczane, wijące się pomiędzy skałami w dół, ku rzece. Gdy wracała, zmyliła sobie umyślnie drogę, aby obejrzeć i zbadać bez przewodnika wszystkie tajniki zamku. Ujrzała krużganek starożytny, wielce ozdobny, a prawie cały ukryty w gąszczu potężnych tui i wiązów rozłożystych. Schody kute w kamieniu wiodły do krużganka, a z niego drugie, węższe pięły się na piętro i ginęły w drugim, wyższym krużganku, oplecionym szkarłatem i kielichami powojów pachnących. Miejsce to odludne i piękne zaciekawiło Gizellę. Był to narożnik zamku w najstarszej jego części, zbudowanej z olbrzymich tafli granitu, przylegający bezpośrednio do murowanej fasady, zdobiącej skałę i brzeg rzeki. Głuchą ciszę panującą tu wszechwładnie ożywiał tylko gwar ptaków. Krużganki oblepione były gniazdami jaskółczemi, mnóstwo jaskółek granatowych obsiadło gzymsy okien wąskich, strzelistych, w tej chwili rozwartych.
— Czy tam kto mieszka? — zastanowiła się Gizella i — pod wpływem nagłej myśli szybko bez wahania weszła na schody.
Otoczył ją szelest skrzydeł jaskółczych, wiankiem kręciły się ptaki dokoła jej głowy, kwiląc i jakby witając ją radośnie. W tej skrzydlatej owacji weszła na górny krużganek i stanęła wśród powoi szkarłatnych, zwieszonych nad nią baldachimem. Drzwi oszklone, wiodące do komnaty, osłaniała od wewnątrz kotara z ciężkiej brokateli. Cesarzowa odczuła, że komnata jest pusta, mimo to zawahała się, czy wejść. Wreszcie, zerwawszy pełną dłonią więź powoi, weszła. Pokój był duży i pełen słońca, płynącego z narożnej oszklonej ściany od południa. Jasność i zapach kwiecia uderzał tu przedewszystkiem. Gizella rozejrzała się ciekawie i postąpiła w głąb komnaty. Nagle zdumiała.
Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/211
Ta strona została przepisana.