Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.2.djvu/109

Ta strona została przepisana.

szlakiem obłocznym. Aleja ta zanurzona jak w topieli roznoszącej woń cudowną, odurzała. Był czar tak potężny w tej olbrzymiej masie kwiatów rozścielonych przepychem swym pod drobne stopy królowej, że uśmiech promienny rozjaśnił twarz Gizelli, podniosła oczy na Swena i — w oczach jego patrzących na nią na jeden moment, pełen uroku, zatonęła.
Powiedział jej oczami to, co mówił zresztą wyraźnie ten rozkwitły dla niej, biały, wonny, anielski szlak. Prowadzona przez niego, weszła w tę różaną powódź, nie widząc nikogo więcej poza Swenem, nie słysząc nic oprócz bicia serca ich dwojga, nie odczuwając nic ponad, dotyk jego ramienia.
Nikt z obecnych nie śmiał przemówić głośniej słowa — wszyscy byli jak w zachwyceniu. Droga ta przeczysta nastrajała mistycznie, pochód ten wydawał się snem na jawie. Ostatnie refleksy purpurowego zachodu wsiąkały gorącym blaskiem w biel rozsypaną na drodze, różowiąc ją zlekka i nasycając jakby ogniem wewnętrznym.
— Szlakiem takim idzie się tylko raz w życiu — szepnęła ledwie dosłyszalnym szmerem słów, Gizella.
— I raz w życiu przechodzi się mękę zatracenia... — rzekł głucho Wenuczy.
— By poznać szczęście w męce... — dokończyła Gizella.
Zamilkli oboje i szli przysunięci bardziej do siebie, jak by stąpali drogą tęsknoty i marzeń, zaślubieni sobie na wieki, a jednak tak dalecy od szczęścia istotnego, którego w miłości swej szukać nie mogli...
Doszli tak do przystani. Statek strojny był w białe kwiaty i girlandy z róż. Królowa raz jeszcze rzuciła spojrzenie na przebytą drogę aż do zamku, górującego nad rzeką, w oczach jej błysnęły dwie duże łzy, ruchem nerwowym, szybkim wyciągnęła rękę do Swena.
Żegnając królową, Sweno wyglądał jak zastygły, w wyrazie swego cierpienia, Gizella była jak kwiat, złamany nagle przez burzę.
Wenuczy powrócił do zamku. W jakiejś szalonej obłędnej rozpaczy, odczuwając w sobie pustkę bezwzględną, przebiegł wszystkie pokoje i znalazł się w komnacie, opuszczonej ostatnio przez Gizellę. Stanął w progu, patrząc w głąb ze straszliwym wyrazem twarzy bladej, zmęczonej, z bólem zakrzepłym w przepastnych oczach. Ważył się na coś z uporem straceńca, który już wyjścia żadnego niema. Przestąpił próg i znowu zamarł w bezruchu. Nagle drgnął, spojrzawszy na dywan zarzucony różami. Skoczył, jak poderwany z miejsca, i chwycił leżący na ziemi obok sofy wśród kwiatów długi sznur pereł. Znał je do-