Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.2.djvu/46

Ta strona została przepisana.

płomieni ślizgały się pomiędzy rozpadlinami skalnemi i podpalały blaskiem swym pogrążone w mroku limby. W żywem tryskającem zewsząd świetle illuminacji uwypuklały się znakomicie załomy i fasady gotyckie gór, a buchające na wyżynach kaskady sztucznych ogni sprawiały wrażenie wulkanów, ziejących z głębi ziemi i wiecznie odradzających się płomieniem. Całości tej dopełniła subtelna muzyka, umiejętnie ukryta i grupy gnomów oraz krasnoludków, snujące się w parku pałacowym pomiędzy gazonami kwiatów i krzewów, obsiadające fontanny na ocembrowaniu basenów, jak dziwaczne widziadła górskie.
Gizella święciła triumf swej sztuki. Podczas uczty pożegnalnej olśniewała gości sobą i strojem swym, przystosowanym do całości obrazu. Opływała ją miękko czarna jedwabna, lekka tkanina, wysmukłe biodra opinał szeroki łańcuch z wielkich rubinów, zakończony z boku nisko opadającą egretą do podpinania trenu; we włosach igrał płomieniem djadem rubinowy, takaż fala krwawiła się na jej szyi, ręce powyżej łokcia opasywały węże rubinowych bransolet. Wykwintne bogactwo stroju Gizelli i rozkwitła w mieniących się blaskach złoto-purpurowych jej uroda sprawiały, że zwrócone były na nią wszystkie oczy, nie wyłączając szczerze zachwyconych spojrzeń przybyłej królowej i księżnej Dalwalencji. We wzroku panów łatwo można było odczytać wyraz najwyższego uwielbienia dla nieporównanej piękności królowej Rekwedów. Każde jej słowo chwytano łakomie, każde jej, przelotne choćby, spojrzenie rzucone z wdzięcznym uśmiechem było magicznem zaklęciem. Z pośród panów dostojnych jeden Sweno Wenuczy był tym, na którego oczy Gizelli zwracały się nieśmiało i ostrożnie. On gonił za nią sercem i wzrokiem, zachowując pozory chłodu i obojętności, lecz napięte groźnie luki brwi jego i oczy pełne stalowych niemal dzikich błysków, czyniły go podobnym do rozdrażnionego orła. I podczas gdy kobiety podziwiały w nim zdumiewającą, zgoła odrębną urodę męską, wyczuwając jakąś niesamowitą grozę pochłaniającego ognia, — dla niego wieczór ten, ta pożegnalna uczta, były męką nie do zniesienia. Szarpał się w matni uczuć, wiedząc, że gdyby znalazł moment zbliżenia się lub odezwania się do niej, zdradziłyby go jego własne usta, rozżarzone jak węgiel, jego źrenice, miłujące do obłędu, jego głos, śpiewający mu w duszy jednem wołaniem najpieściwszych, najgorętszych słów... Musiał milczeć, musiał trwać na stanowisku dalekiem od najdroższych pragnień, musiał z piersi swej uczynić puklerz tak silny, by nie rozwarła się krwawą raną i nie ukazała buchającego płomieniem serca.