lecz najsilniej opierał się temu król Luisel, twierdząc, że jadą na nieznane wyspy i że będą pozbawieni jedynego bodaj rycerskiego przewodnika wyprawy. Wenuczy nie ustąpiłby królowi, gdyż patrzał już na niego nieufnie i nie ustąpiłby ogólnym prośbom, gdyby nie cichutkie słowa Gizelli: „zostań książę...“ raczej przeczuciem zdjęte z jej ust, niż usłyszane w chwili, gdy całował ceremonjalnie jej rękę wobec całego dworu. Fala krwi uderzyła mu do głowy, oczyma odrzekł jej: „zostanę“ i — w tym momencie oboje uczuli w sobie jakąś niezmierną, promienną radość życia.
Podczas wycieczki rozmawiali ze sobą często, zamieniając te przelotne błyski spojrzeń, w których myśl każda i każde drgnienie serca streszcza się najzupełniej. Zwiedzano odwieczne ruiny zamczysk i świątyń, pieczary i groty, nawpół zasypane piaskiem stuleci, obozowano nieraz wespół z koczującymi beduinami, a ich pieśni wieczorne, śpiewane na cześć zachodzącej gwiazdy, wywierały na Gizelli wrażenie silne. Sweno patrzał na nią i czuł się szczęśliwy, że widzi blask jej spojrzeń i uśmiech jej ust drobnych a tak bogatych w nieprzeparty urok. Słysząc jej głos o głębokich srebrnych tonach, uspakajał swoją tęsknotę, łagodził swój ból i rozterkę duchową. Im częściej przebywał z nią, im wyraźniejsze odbierał od niej a tak nieuchwytne dowody uczucia, tym straszliwiej miał walczyć z sobą, aby przed ciekawymi oczami ludzi nie zdradzić jej i siebie, tym trudniej przychodziło mu ukrywać to, co było istotną treścią jego życia.
Któregoś dnia całe towarzystwo wracając z konnej wycieczki w głąb wyspy nieznanej, zatrzymało się nad morzem, na wyniosłym zrębie, werżniętym w ciemno-fioletową zatokę, zarzuconą wielkimi głazami o purpurowej barwie plam krwawych. Ostry prąd morski wpadając między ogromne głazy, burzył się na głębinie i pluł zajadle zielonobiałą pianą. Cały niższy brzeg lądu czerwienił się mnóstwem drzew granatu osypanych masą karminowego kwiecia. Była godzina różowo-złotych zórz na niebie, godzina słodkiej ciszy na morzu, pełna woni i przeczuwanych zda się poszeptów na ziemi.
Gizella na swym białym wierzchowcu podjechała na sam skraj wyżyny, by lepiej ogarnąć wzrokiem malowniczą okolicę. Znalazłszy się nad stromem urwiskiem, koń rzucił się gwałtownie do skoku, lecz w tej chwili Sweno pierwszy odczuł niebezpieczeństwo królowej, targnął swego wierzchowca i zręcznym obrotem oddzielił sobą Gizellę od przepaści morskiej.
— Książę! — zawołała przerażona Gizella.
Sweno uśmiechnął się.
Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.2.djvu/78
Ta strona została przepisana.