Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

sam z sobą, przeistaczał się w znającego swą sztukę fachowca. Pierwszy raz głos mu drgnął nienaturalnie gdy wymawiał słowa:
„Kyrie eleison, Chryste eleison.
Kyrie eleison.“
Opanował się jednak odrazu, ale uczuł znowu lekki dreszczyk, idący niby od serca, dreszczyk dziwny, nieznany. Niepokój wpełznął raz i drugi, nawet sekunda wewnętrznego popłochu sparaliżowała mu myśl.
Zbliżała się Ewangelja.
Prymicjant drży, ale nie widzi nic i nikogo, nawet djakona trzymającego księgę. Nastąpiło „Credo“ odśpiewał poprawnie i... odetchnął. Pierwsza część skończona.
No, ale to jeszcze nie koniec...
Usadowiono go na fotelu.
Kazanie...
Mówił profesor teolog.
Prymicjanta uderzył ten szczegół — „Umyślnie go wybrali“ — pomyślał.
Słuchał kazania półprzytomnie. Zwroty, słowa górne muskały go mile, bez wrażenia dotyku, kto mówi... gdzie. Dlaczego?... Ach, prymicja, moja, prymicja, pry...micja...
Doznał jakby zażenowania, bał się spojrzeć na ołtarz. Oczy miał utkwione w hafty ornata. Brak przestrzeni, wszędzie czyjeś oczy, same oczy, tyle ich świdruje go jednego.