— Wart oklasków! — podszepnęła ironja.
„Ty więc sługo Boży, gdy wstąpiłeś na świętą niwę kapłańską...
— Aha! wyłącznie do mnie przemawia! Poco ten zwrot?... to efekt! — myśli ksiądz Józef z goryczą. — Wszędzie potrzebne są efekty, trzeba i to przecierpieć. Zresztą pewno już będzie koniec tej ceremonjalnej komedji.
Z ambony spadają szumne zwroty, literackie porównania.
— Krasomówstwo w pełni!... Koncert! — syknęło znowu szyderstwo.
Wreszcie profesor teolog uogólnia swoje przemówienie i, po kilku grzmiących frazesach kończy sakramentalnem:
„Amen!“
Ksiądz Józef zdrętwiał. Teraz do dzieła, teraz dopiero jądro sprawy! Powstał z fotela jak zgalwanizowany, stanął przy ołtarzu.
„Ofiarowanie.“
Odprawiał powoli z uwagą, niemal z namaszczeniem. Dygotał wewnętrznie, ręce mu się trzęsły i usta. W duszy zaś już nie protest, nie obojętność, lecz pytanie przejmujące wstydem:
— Co ja robię, jak ja śmiem to robić?... Zdawało mu się, że buchnął na niego żar ogromny i zajaśniał mu w oczach purpurowy płomień. Jednocześnie usłyszał w sobie, jakby okrzyk duszy alarmujący, niby głos na trwogę:
Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.